27 stycznia 2011

Gretchen w Publicznej Służbie: Drgawki

No tak, dzień chwały i wolności był, i był tylko jeden. Praktycznie było ich kilkanaście, ale nic to wszystko warte nie jest.
W poniedziałek nadszedł Neokier z wieścią, że Derekcja zmieniwszy zdanie, bo policzywszy i wyszedłwszy jej z kalkulatora, że albo biorę ćwiartkę, albo mam się wynosić z powodu, że moje cztery dziesiąte (skracając: dwie piąte) nie mieszczą się we wspomnianym kalkulatorze.
Na moje podanie nie dostałam słowa odpowiedzi, jedynie ustne przekazanie przez Neokiera, że mogę zrobić jak nakazują, albo...

Zagotowałam się i to jest zapewne najdłuższe wrzenie od czasów, w których wrzałam ostatnio, co nie jest zbyt długo. Nadal się gotuję.
Prawdę mówiąc w ogóle nie wiem po co ja to piszę, pisać o tym mi się już nie chce. Przecież można to wszystko zamieścić w jednym zdaniu i tyle, a ja tutaj sobie niby snuję, że opowieść jakaś ma wyniknąć.
Nie ma opowieści. Jest tylko walenie w rogi ludzi, którzy latami budowali renomę naszego posterunku, jest manipulacja, ukrywanie intencji, krętactwo i syf.
Trochę mnie śmieszy, że to wszystko sprowadziła, na swoją i reszty głowę, jedna z koleżanek, która chciała mieć zaznajomionego szefuńcia a koleżanka ta walczyła ze mną dzielnie latami, ale jak już tak na to wszystko patrzę, to nawet mi jej żal.
Może być, że wyleci w pierwszej turze all inclusiv.

Przychodzi lekko podstarzały samiec, z pretensjami, że nie jest alfa i nigdy nie będzie, a przecież reinkarnacją pocieszać go nie będę. Tym bardziej, że nie widzę tendencji progresywnej, ale mniejsza z tym. Przychodzi. Nie pyta, nie rozejrzy się nawet, bo oto spełniło się marzenie jego życia! Został kerownikem posterunku! Raaaaaany!
I ten gość ewidentnie onanizuje się, w ujęciu psychologicznym na szczęście, osiągniętą pozycją, bezkresnym oceanem możliwości jakie pod koniec życia zawodowego przed nim się rozpostarły, władzą, mocą i takimi tam co mężczyźni zazwyczaj lubią, choć nie każdy zaraz adekwatnie sytuację czyta.
Oto bowiem nasz Neokier, w swojej nagle i niespodziewanie odzyskanej samczości, gówno wie i jeszcze mniej rozumie. Widzę to, i najbardziej na świecie cieszy mnie możliwość wrzucenia jednego zdania, które powoduje, że powietrze z niego uchodzi jak z balonika.
Ja mam zły charakter, tylko czasem się ukrywam.
Z drugiej strony jednak, jak się wkracza w zespół ludzi pracujących ze sobą od lat, którym udało się stworzyć coś co działa, co ludziom pasuje, co budzi szacunek wśród pacjentów, a się nie umie nad tym pochylić to jest się dupa, a nie żołnierz.
Jak się nie wie NIC o zakontraktowanych usługach, a sięga się gdzie wzrok nie sięga, to jest się młokosem z właściwą młokosowi naiwnością.
Ale nade wszystkim, pozostając kamerdynerem nie powinno się siadać w fotelu prezesa, bo to żałosne jest dość i brzydko pachnie.
Mali mężczyźni są najgorsi.

Jemu się wydaje, że tego wszystkiego nie widać i to jest najbardziej żałosne. No dobrze, może jeszcze bardziej żałosne jest to, że nie chcąc powiedzieć jak będzie, czy co planuje, mówi nie wiem.

Wczoraj:

On: Derekcja policzyła [coś okropnie dużo tam liczą ostatnio] i oznajmiła mi, że liczba etatów ma wynosić 4.

Gretchen: Cztery?

On: Tak, cztery. Tyle wystarczy.

Gretchen: Jak zamierzasz zmieścić osiem osób, blisko osiem etatów, w czterech etatach?

On: ekhm... no... ekhm... Tak policzyła przy mnie derekcja...

Gretchen: Co to oznacza?

On: Nie wiem... ekhm...

Gretchen: Moim zdaniem to oznacza redukcję zatrudnienia w połowie, tak mniej więcej, bo to wynika z matematyki. Tak będzie?

On: Nie wiem...

Nie wie! Kłamie, albo jest idiotą. Nie lubię idiotów. Kłamców mogę lubić o tyle, o ile kłamią pięknie, ale to też nie jest ten przypadek.
Chłopaczyna prowadzona jak cielę, bo mu rozbłysła gwiazda, czy inna kometa.

Wiem, wiem, zionę jadem.

Tydzień temu okazało się, że nasza rejestracja nie może się tak nazywać, bo się Neokierowi kojarzy z obozem koncentacyjnym. Zaproponował nadanie nazwy “pokój pierwszego kontaktu”. Pozwoliłam sobie na uwagę, że jeśli już można otwarcie mówić o skojarzeniach, to mojej skromnej osobie “pokój pierwszego kontaktu” kojarzy się seksualnie.
Ostatecznie kwestię przełożono na przyszłość.
Zapewne tę, w której nie będzie mnie, z moimi komentarzami.

Dodatkowo nasz Neokier rozgrywa sprawę po mistrzowsku, na pewnym poziomie: każdemu mówi co innego, już ma faworytę, coś powie i się wycofa, używa zwrotów typu “my”, że niby zespół i on, udaje zainteresowanie, niczego nie przesądza, gdyż każda sprawa jest do rozstrzygnięcia przez my. Przyciśnięty wyduka nie wiem.

Jeszcze mamy tę Kobietę Rejestrującą, zatrudnioną uczciwie i wedle kompetencji, tylko nie wiedzieć czemu jest z Derekcją na po imieniu. Zapewne zbieg okoliczności.
Dziewczyna pracuje trzy tygodnie, a ma wyższą pensję niż terapeuci. Kolejny zbieg okoliczności.
Ponieważ ma wykształcenie psychologiczne, to zaraz się ją wyśle na szkolenia dla terapeutów, bo to przecież żadna przeszkoda takie zatrudnienie administracyjne, a nie merytoryczne.
Niektórym to się okoliczności zbiegają, że miło popatrzeć.

Jak ja nienawidzę czegoś takiego. Krętactwa, rżenia uczciwym ludziom w pysk, bo złodziejstwo ma większą siłę przebicia i lepiej jest umiejscowione. Nienawidzę.

Aktualnie robię, żadna to nowina, za wioskową wariatkę, która popadniętą będąc w paranoję, kręci się jak bączek i kasandrzy. Może tu jest jakiś moment krytyczny.

Ludzie, z którymi pracowałam uznali mnie za źródło zła. Kiedy dzisiaj, jako jedyna, wprost bronię przeszłości posterunku, to mają dysonans poznawczy, pardą.
Neokier z pewnością ma dane z Centrali i na moje oko to najlepiej byłoby się mnie pozbyć.
Najlepsza Szefowa jest na zwolnieniu, bo konsekwencje zawsze człowieka dościgną, a do tego umarła jej mama. Umówmy się zresztą, że jej też lepiej się pozbyć.

A ja, waham się między walnięciem drzwiami, a zatrzymaniem ćwiartki, żeby nie było debilizmowi zbyt komfortowo... I raz jestem za jednym, a raz za drugim.
Trudno mi patrzeć, mimo wszystko, jak te wszystkie lata budowania idą precz.
Trudno, choć mam już swoje miejsce.
Trudno, bo to też było moje.
Nie tak przecież dawno wszyscy byliśmy cudownym zespołem ludzi, którzy pomagając innym, byli razem.

Jaki byłby sens tej walki dzisiaj? I o co ona by się toczyła?

Chyba nie umiem się pogodzić z tym, że idąc w swoją stronę, daję przyzwolenie, że odpuszczam, że z czymś dla mnie ważnym ktoś zrobi, co zechce.
A to przecież nie jest moje, jest elementem większej układanki.

Praw fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb.


- Ciebie Gretchen też się to tyczy - mruknęła Druga.
- Dawno nie rozmawiałyśmy...
- To nie ten tekst Gretchen, pogadamy kiedy indziej.

13 stycznia 2011

Tajemnice życia Gretchen w ujęciu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a także Administacji

Przedwczoraj wyrzekłam na życie, że przestało mnie zaskakiwać, bo nic czego bym nie przewidziała się nie dzieje, a ja w końcu jestem wiedźmą, choć jedynie krótkiego i średniego zasięgu.
Jak w polskim filmie nic się nie dzieje, popatrzę w lewo, popatrzę w prawo, zapalę papierosa, dialogi za to niektóre są dobre. Niezłe nawet one są te dialogi, ale tak czy inaczej chce się wyjść z kina normalnie.
Pojawiający się mężczyźni chcą seksu, bo czegóż miałby chcieć więcej od Gretchen dany osobnik płci przeciwnej, w pracy daje się zaobserwować jedną z najpiękniejszych katastrof w jakich uczestniczyłam, dzień do dnia podobny, a jedyne co ostatnio urozmaica codzienność to kolejne pogrzeby.
Z której strony nie spojrzeć, to i tak widać, że niespodziewanego spodziewać się nie można. Więc wyrzekłam sobie głośno, na co Pino mi odpowiedziała oj, kusisz los, kusisz.
Gdyby ktoś mnie zapytał, to osobiście nie mam wrażenia, że kuszę kogokolwiek, w tym zawiera się i los, ale nikomu też odbierać nie będę prawa do własnej opinii.

Specyficznie zdefiniowana nuda, zamknięta w ramkach przewidywalności biegnących wydarzeń, złapała mnie w swoje szpony i trzyma gardłowo.
W końcu żadna to rozrywka, że Eksmen napisze kolejnego maila o tym, jak bardzo ślimaczą się bankowe procedury zwalniające mnie z kredytu na nieruchomość, która od blisko ośmiu miesięcy nie jest już moją własnością. Pewnego pieprzu sprawie dodaje myśl, że Eksmenowi cegła na głowę spadnie w drewnianym kościele i w wyniku tego doniosłego wydarzenia ja stracę wszystko co mam, gdyż bank zwróci swe oblicze w moim kierunku z uprzejmą prośbą o spłatę należnej kwoty. Wystarczy jednak sobie wyjaśnić, że on przecież nie chodzi do kościołów, a cegły same z siebie na człowieka nie lecą i już jest jakoś lżej.
W przypadku braku adrenaliny, mogę też pomyśleć o swojej bezdennej głupocie, wyrażającej się zrzeczeniem prawa własności z nieruchomości ZANIM zobowiązanie kredytowe było przepisane na Eksmena wyłącznie i tej dziecinnej wierze w jego zapewnienie, że tak chce bank. Ale potem sobie myślę, że nie jestem piranią, suką, czy czymś mniej więcej takim, i od razu mi się poprawia, a także uspokaja.

Zatem nuda.

Nowy kierownik jest tak... no, jakby to elegancko... tak bezbarwny (brawo!), że szkoda gadać.
Całkiem nowa droga zawodowa dostarcza radości z domieszką przygody. Tak, to prawda jest.

Całokształt spowodował zakrzyknięcie, o którym na wstępie.

Dzisiaj, po porannym spacerze z Gretą, co miało miejsce gdzieś około południa (dobry piesek), zajrzałam do swojej skrzynki na listy. Poniewierało się tam, smętnie i samotniczo, awizo. Wzięłam biedactwo z westchnięciem, że pewnie znowu ci od prądu się denerwują, że nie zapłaciłam w terminie. Sprawdziłam datę, wjechałam na górę (o dziwo, winda zadziałała), wrzuciłam karteczkę do torebki i wyszłam do pracy.
Przez okna, nówki poczty wyremontowanej jak ta lala, zobaczyłam, że nie ma kolejki, więc weszłam.
Pani przyniosła kopertkę i tam bazgrze na tych swoich karteczkach, a ja łypię ciekawie.

Ministerstwo Spraw Wewnętrzych i Administracji.
Departament Spraw Obywatelskich.
Wydział Udostępniania Informacji.


?!?!?!?!?!?

Wyszłam z poczty i zachowując wszelkie procedury spokoju, zupełnie nie przewidując treści, odczuwając pewną radość, że to wszak nie ci od prądu, rozerwałam kopertę.

Czytam:

Uprzejmie informuję, że do Wydziału Udostępniania Informacji Departamentu Spraw Obywatelskich MSWiA zwróciła się Pani (imię i nazwisko) z prośbą o udostępnienie adresu Pani Gretchen, córki... urodzonej... w celu odszukania i nawiązania kontaktów z cioteczną siostrą.

W związku z powyższym...
itd.

Yyyyyyyyy...?

W pierwszym odruchu się wzruszyłam, że ktoś w ogóle mnie poszukuje, że poszukuje mnie ktoś z rodziny wzruszyło mnie w dwójnasób.
Ale kto to może być?

Dzwonię do Matki Mojej - matka jest tylko jedna i takie rzeczy wie z całą pewnością. Moja jest tylko jedna, ale mówi do mnie yyyyyyyyy? i stoimy w miejscu, ale przynajmniej już we dwie. Matka duka wstrząśnięta, że to nikt z jej strony, bo niby kto?

- Więc może - mówi - to od strony ojca twego?

- Mamo, jeśli nie z twojej strony, to z całą pewnością ze strony ojca, bo takiej awangardy, żeby mieć więcej rodziców niż dwoje nie ma nawet w naszej rodzinie - odpowiadam dumna z siebie.
Matka moja potwierdza skwapliwie. Zaczynam dochodzenie, ale nie mam zbyt wielkiego wsparcia.

- Ty się zupełnie nie nadajesz na Holmesa, mamo! - rozgorycznie w moim głosie słychać wyraźnie. - Weź pomyśl, kto to może być. Przecież jeśli jest to moja cioteczna siostra, to musiało być tam jakieś dziecko mniej więcej w moim wieku!

- Dlaczego mniej więcej w twoim?

- Boże! Mamo! No przecież chyba nie mam osiemdziesięcioletniej ciotecznej siostry?

- Raczej nie, faktycznie... Ale to nazwisko jest bez sensu.

- Dziewczyna mogła wyjść za mąż, tak? I już nie nosi tego samego nazwiska, co rodzice.

- No tak. Poza tym z dziesięciorga rodzeństwa twojego tatusia [jak ja lubię jak ona mówi tatusia], tylko trzech było chłopaków, reszta to dziewczyny, więc...

- No! Więc ona i panieńskie może mieć zupełnie inne niż ja!

- Dziwna sprawa.

- No dziwna.

- Ale czego oni od ciebie chcą? Martwię się.

- Bo ty to się zawsze martwisz. Nie wiem czego chcą, nie wiedziałam nawet o istnieniu takiej procedury. Może ojciec umarł [tu w tle pojawia się myśl o kolejnym pogrzebie...], albo jest ciężko chory, albo coś odziedziczyłam, albo już sama nie wiem co...

- Ja też nie wiem. Co zamierzasz?

- Zadzwonię tam, do tego Wydziału i dopytam jakie mam podać dane.

- Nie dawaj adresu!

- Bosz...

- Co?

- Nie jestem upośledzona, o czym powinnaś wiedzieć najlepiej.

- Nie chcę, żebyś miała jakieś kłopoty.

- Wiem, ale może to coś miłego. Kurka.

No i tak sobie gawędzimy jak ślepa gęś prowadząca kulawe prosię.

W otoczeniu wrze. Nasza psychiatrzyca wykazuje ożywienie od dawna nie dające się zauważyć, Najlepsza Szefowa wybałusza się na tekst pisma ministerialnego, Ola niemal śpiewa i tańczy, że super serial brazylijski, i że ona też by tak chciała. Pino się zastanawia czy to nie jakiś psychopata, który chce mnie zamordować.
Ja czuję niezdrowe podrygiwanie w sobie.

Plan jest prosty, przynajmniej w pierwszym kroku: zadzwonię do Wydziału i dowiem się tego niewiele, czego mogę się dowiedzieć, a potem pomyślę co dalej.

Siostra cioteczna w celu odszukania i nawiązania kontaktów... Yhmm...
Szkoda, że nie jakiś big, bad and handsome man...
Cioteczna siostra...

Yhmmm...

9 stycznia 2011

Bóg, jeśli chce kogoś doświadczyć...

Cały dzień dzisiaj błąkał mi się po głowie pomysł napisania czegoś, ale bardzo chciałam, żeby to było coś bardziej optymistycznego, innego niż dotąd od długiego czasu.
A coś we mnie mówiło, żeby napisać... Mniejsza o to, w każdym razie o czymś innym.
Napisałam, co napisałam.
Było dwadzieścia minut po północy kiedy opublikowałam tekst. Jeszcze wymieniłam z Pino komentarze.
Spojrzałam na zegarek i doszłam do wniosku, że pora na nocny spacer z Gretą.
Wszystko jak zwykle: buty, smycz, klucze, winda.

Winda.

Weszłam do windy, wybrałam zero.
Po chwili wszystko zaczęło migać. Raczej nigdzie nie jedziemy, ani w górę, ani w dół.
Nadchodzi ten nagły przypływ braku powietrza, ale spokojnie, spokojnie... Jestem w stanie to opanować przecież. Jest powietrze, sporo przestrzeni, tylko ja i Greta... Opanowałam swój mózg. Spokój. Mam czym oddychać, w gruncie rzeczy do uwięzienia ta winda jest lepsza, nie jest źle.
Pies się trochę dziwi co się dzieje, a to wymusza na mnie dotarcie do medytacyjnych głębin czegokolwiek zbliżonego do opanowania. Jeśli ona zacznie panikować, to się nie pozbieramy obie.

Spokój.

Oddech.

Przycisk alarmu.

Nic.

Alarm. Nasłuch.

Nic.

Alarm w trybie ciągłym.

Nic.

Guziczki migają sobie, winda stoi jak stała, psa udało się oszukać, we mnie nawet nie ma paniki. Próbuję zgadnąć czy jutro rano to ludzie idą do pracy, bo poniedziałek, czy do kościoła, bo niedziela. W najgorszym przypadku się prześpimy w windzie. Mam puchówkę na sobie i własnego psa, jakoś to będzie.

Alarm.

Nasłuch.

Nic.

Nagle jakby szumek wzlotu, ale winda nie rusza.

Alarm.

Cisza.

Alarm.

Alarm.

Alarm.

W nieskończoność.

Coś zachrobotało, ale nie wiem gdzie. Wszystko w sumie mi jedno gdzie. Najwyraźniej ktoś coś usłyszał.

Krótki alarmik, żeby potwierdzić swoją obecność.

Jakieś dźwięki dochodzą nadal, jakby ktoś się starał otworzyć windę.

Króciuteńki alarmik, że tu jestem.

Mikrosekundy cierpliwości i drzwi się otwierają, a za nimi nasz pan Krzysztof, który mówi, że jego syn wracał z imprezy i usłyszał, bo nikt poza nim.
Wiele pięter liczy nasz dom, na każdym gdzieś około dziesięciu mieszkań.
Pan Krzysztof gorzko mówi, że nikt z mieszkańców nie usłyszał.
Ja mówię tylko dziękuję, na co on że nie ma za co, a ja że i jest.

Drugą windą, jak kamikadze, pomykam w dół, bo pies, spacer... Wszystko mi odpuszcza i zaczynam ryczeć jak durna jakaś. Wiem, że to normalne.
Trudno mi złapać oddech, nagle jest jakiś urywany, coś tam coś tam.

Wracamy do domu. Otwieram drzwi i nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Dziwne.

Znajduję wiadomość od Pino. Pod moją nieobecność wszystko toczyło się swoim rytmem, co jest tak oczywiste, że nie ma sensu o tym pisać, czy myśleć.

Spojrzałam na zegarek. W sumie nie wiem po co , bo byłam przekonana, że wszystko trwało dwadzieścia minut. Nie było mnie półtorej godziny.

Gdzieś tam, w tej niewiele znaczącej historii, jest esencja życia.

Bóg, o ile chce kogoś doświadczyć, nie pozwoli mu na chwilę wytchnienia. Tak długo, aż barania głowa nie zrozumie.

Nadal nie rozumiem. Niestety.

Mój rap, moja rzeczywistość

Dorasta hip hop polski, ale przecież nie ze mną. Możliwe są dwa rozwiązania: albo ja się cofam, co się w psychologii ładnie nazywa regresem (zapewne, żeby cofającym się nie było zanadto przykro), albo oni dojrzewają szybko.
Mój dawny tekst pod wiele mówiącym tytułem “Mój rap, nie moja rzeczywistość” dzisiaj musiałby nosić tytuł powyższy.
Uzasadnienie tej śmiałej tezy odnaleźć będzie można już za chwileczkę, już za momencik. Się piszą literki... Yoł!

Jestem leniwa do nieprzytomności, przekładam i odkładam pomysły, aż w końcu pierwotne motywacje stają się bezprzedmiotowe i trzeba szukać nowych, o ile dostrzegę jakikolwiek sens w powracaniu do tematu wcześniej wydającego się nieprawdopodobnie nośnym.
I tak właśnie wiele miesięcy temu powiedziałam Pino głosem tajemniczym, że zarażę ją jedną płytą. Nooo taaaak... Czasu upłynęło na tyle w rzekach rozmaitych, że tę motywację muszę odrzucić ze względu na fakt, że płytę wzmiankowaną dostarczył jej Mikołaj i szyki mi popsuł. Wot, malińkaja przykrosć.
Za to Dorcia odkopała archiwalny tekst własny, który zamieszczonym będąc na zapomnianym już przez Boga i ludzi tekstowisku, furorę zrobił...
Se myślę: O!
Ja wiem, że normalny człowiek nie nazwie tego myślą, ale ja nie za bardzo normalna jestem i wiele osób może to potwierdzić, zatem O! za myśl uznaję.
Pomyślałam więc krótko i mi się przypomniało, że mój tekst o polskim hip hopie, zamieszczony dawno, i pogrzebany wraz z portalem, czyli fochami adminów, też zrobił niejaką karierę.
O! - no, dobrze...

Jednego dnia pewnego, czy też pewnego dnia jednego, albo dawno... dawno... temu... Tak czy owak Zbigniew Nowak... Wracałam z pracy z jednym magistrem i on włączył tę płytę. Trasa nie była zbyt długa, a muzyka zupełnie mnie wchłonęła. Żeby więc pozbyć się mnie z samochodu, magister obiecał dostarczyć mi płytę, żebym mogła wchłaniać, pochłaniać i nasycać się do woli w zaciszu domowego, za przeproszeniem, ogniska.
Jak powiedział tak zrobił, ku mojemu bezbrzeżnemu szczęściu.

Od tego czasu TRIP jest ze mną wszędzie, tak na wszelki wypadek, jakby mnie naszło. Nachodzi często.

Intro dopadło mnie przy pierwszym, prywatnym przesłuchaniu na ulicy. Niedobrze. W tym znaczeniu, że to nie bardzo wypada kobiecie w moim wieku rechotać publicznie bez sensownego wyjaśnienia. Chrzanić!



ona zaskakuje
jest inna
jest inna niż wszystkie

Nic chłopak nie kłamie, a to w dzisiejszym świeci spotykane jest jakże jakże.

Ostatnie nutki i kiedy on mówi 5... 2... i ta moc muzyki... Pycha!

Ta płyta, jest inna niż wszystkie ich poprzednie. Dla na przykładu różnicującego zamieszczam sztandar sprzed kilku lat:



Nie lubiłam tego kawałka, chociaż kilka myśli prawdziwych w nim jest, ale miał w sobie przedziwny prymitywizm. Jak gdyby odtwarzali naskórkowe stereotypy. Duszy w tym nie ma, czy jak?
No nie wiem, nie lubiłam tego kawałka.

Teraz proszę się trzymać, zapiąć pasy i koniecznie wysłuchać. Bez wysłuchania czytanie tego tekstu nie ma sensu.

Najpierw pokochałam Belissimo. Kojarzy mi się z zaplataniem słów w kilimek, co lubię nadzwyczajnie. Jak wysłuchałam całości po wielokroć, zrozumiałam że to jest to, co tę płytę stwarza w niezwykłość.




Potem był list otwarty do Prezesa. Nie pisuję listów otwartych, do tych z Góry w szczególności. Sami wiedzą. Czekam sobie, może nawet i cierpliwie, albo coraz bardziej cicho.



Zbyt dużo lubię za nadzieję w sytuacjach, które wydają się beznadziejne. A proszę, mężczyzna napisał takie coś.



I przyszedł ten dzień, w którym zupełnie na łopatki powaliło mnie Spadam. Każde słowo ma znaczenie. Mistrzostwo poezji Smutku. Trzeba bardzo uważnie słuchać.

Stoję niemy
między brukiem, a wiecznie błękitnym niebem




Jeszcze coś... Piśniczka o nas wszystkich. W każdym razie tak o nas wszystkich myślę. Wydaje mi się, że jestem inna, ale pewnie jestem właśnie taka jak każdy. Lubię wierzyć w swoją wyjątkowość, ale kto nie lubi?
Uciekamy...
Bujający się rytm, wciąga mnie zgodnie z założeniem magistra wprowadzającego.




No. To sobie napisałam i posłuchałam przy okazji.
Jest jeszcze coś... Ktoś... Jeden hip hopowy utwór, który znalazł się w podręczniku gimnazjalnym. Serio serio. Tekst Eldo trafił do podręcznika dla młodzieży. Młodzież się cieszy w sieci, a ja się młodzieży nie dziwię.
Z nimi się cieszę, bo to jest kawałek niosący Moc. Słyszałam jeszcze inne, Paktofoniki na przykład, ale początek jest tylko tym czym jest.




stałem nad grobem koleżki, z którym w swoim pokoju nagrywałem pierwsze wersy
są takie rzeczy, których chciałbym nie widzieć
nie prosić Boga, by następny dzień mógł ulgę przynieść

...

i gdy będę odchodził, to powiem jak Stachura,
niech żyje życie,
niech żyje

...
w życiu tak mało mamy czasu na modlitwę
naprawdę chowamy się za pozorów kurtynę.



Nie umiem spisywać wszystkiego, co w mojej głowie się kłębi
więc niech cudze słowa dotrą do waszej głębi.

Mój rap i moja rzeczywistość.

Ze specjalną dedykacją dla Pino i Grzesia, który nie lubi hip hopu.

4 stycznia 2011

Gretchen w Publicznej Służbie: Koniec

Czas zatoczył moje ulubione koło - to jest zdanie końcowe tekstu, który właśnie się zaczyna więc lepiej jest pisać od początku do końca, a nie od końca do początku.

Wielkie zmiany na naszym Posterunku!
Nastał Nowy Szef, który jak sama nazwa wskazuje jest mężczyzną czy raczej osobnikiem męskiej płci, co już dało się odczuć.
W postaci noworocznej niespodzianki wystąpiła też Kobieta Rejestrująca, jak najbardziej z polecenia Derekcji i chociaż właściwie niepotrzebna to nagle znalazł się dla niej etat, którego wcześniej nie było ani dla Oli, ani dla Dominika.
Można też powiedzieć, że nasz Posterunek ma do zaoferowania wiele etatów wcześniej nieosiągalnych, gdyż nadejść ma jeszcze jeden nowy pracownik.
Zapewne to są te cuda, o których ludzie od stuleci mówią, że pojawiają się w okolicy Bożego Narodzenia.

Ola i Dominik zatrudnieni byli przez lata pańskie trzy (cyfrowo: 3) na umowę zlecenie z powodu braku etatów i za godzinę swojej pracy zarabiali 16 złotych (słownie: szesnaście złotych / zero groszy), więc przecież nie można nagłego pojawienia się etatów tłumaczyć inaczej niż bożonarodzeniowym cudem.
Co prawda gdzieś tam, ktoś bardzo złośliwy i nieżyczliwy, mógłby wspomnieć o nagłym przyroście zatrudnianych przez Derekcję członków własnej rodziny i powinowatych też, ale bez wątpienia to zazdrość i złe ludzkie języki. Przecież to zupełnie normalne, a tak wieść gminna niesie, że oficjalnie się mówi do rozmaitych odłamów rozrastającej się Derekcji Pani Derekcjo, a mniej oficjalnie ciociu, mamo... Urocza ta dbałość o własną rodzinę, rodzinę tak w Polsce ważną.

Dominik zwolnił się z końcem roku, więc już go nie ma, a Oli właśnie zaproponowano etat - alleluja! (to tak na wyrost, dla uczczenia Świąt Wielkiej Nocy). Dziewczyna weźmie, bo co prawda ma inne plany zawodowe, ale co jej szkodzi. Mówię jej Olka ugrzęźniesz tu i się nie ruszysz, a ta mi na to, że nie. No dobra, to nie. Nie moja rzecz.

Łatwo policzyć, że od ręki mamy trzy etaty, a nie było ich. Normalnie nie było.

Najlepsza Szefowa cieszy się, że nie prowadzi już tego zabździanego Posterunku, dodatkowo zajmując się pochówkiem swojej matki. Swoją drogą o tej sprawie będzie jeszcze zapewne głośno, a jak nie będzie to sama napiszę jako kolejną odsłonę opowieści o chorej zdrowia służbie. Zabździanej.

Co do mnie to mam dzisiaj dzień chwały i wolności. Nowy Szef przyniósł wiadomość, że Derekcja zgodziła się na mój jakże pięknie okrojony etat, co zaowocuje zwolnieniem Gretchen z żelaznego uścisku Publicznej Służby!
Postanowiłam zachować cztery dziesiąte dla tych moich pacjentów, którzy nie są w stanie płacić, a także dla tych co się pojawią z powodu, że nie są w stanie płacić.
Te cztery dziesiąte zawrotnej pensji pozwolą mi zapłacić składkę kolejnemu pięknej urody zjawisku jakim jest ZUS. Albo kurka źle policzyłam, to wtedy się zwolnię całkiem, a okres wypowiedzenia, pozostając w mocy, zmusi mnie do pracowania te dwa razy w tygodniu. Jednym słowem: rewelacja.

Od razu nabrałam dystansu i mogę się uśmiechać. Niby jeszcze nic się nie zmieniło, a jakby wszystko się zmieniło.
W myślach organizuję i urządzam, mój i Najlepszej Szefowej, gabinet prywatny ciesząc się, że jedyne problemy jakie mamy na tym etapie ograniczają się do koloru dominującego. Ona jest za zielonym, bo to najpiękniejszy kolor, ja za czerwonym z analogicznych powodów. Myślę, że jakoś się porozumiemy, tak przeczuwam. Zwłaszcza, że pokoje mamy dwa i każda se może jak zechce w ramach tolerancji właściciela mieszkania.

To nie jest tak, że się nie boję... Chwilami boję się jak jasna cholera, bo od za miesiąc będę o wszystko troszczyć się sama. Może to żadne zaskoczenie w moim przypadku, ale pozbawiam się stałego źródła dochodu zapewniającego mi bezpieczeństwo ekonomiczne.

Ale...

Nie chcę być niewolnikiem, który ma tańczyć jak zasuszony gracz zagra. W dodatku fałszywie. Derekcja, z którą rozmawiałam ostatnio buńczucznie mi wysylabizowała, że w tym roku z dotacji miejskiej nie będzie już proszę pani takich stawek - lekarz na dyżurze dostaje mniej. I gdybym była już wolnym człowiekiem to powiedziałabym, żeby przestała jaja sobie robić, bo jak sama zauważyła mam wykształcenie prawnicze i może na tym poprzestańmy zanim pogrążę ich wszystkich w otchłani kontroli.
Ugryzłam się w swój niewyparzony jęzor, a niezbyt często to robię. Zawsze mogę go rozpuścić i wtedy biada im biada.

Nie chcę firmować sobą tej żenującej Publicznej Służby, bo widzę dokąd to zmierza i na czym polega. Syf, po prostu syf. I tak alkoholicy mają wypas po pachy jak na warunki ogólne, ale to już doprawdy jest poniżej mojej godności. Nie da się opisac jak to wszystko działa, za dużo niuansów, ale taki prosty przykład z brzegu: Nowy Szef dzisiaj powiedział jednej mojej koleżance z Posterunku, że trzeba zmienić zasady pracy, bo u nas nie ma kolejek w korytarzu, co zauważyła odnoga Derekcji przy wizytacji. Z tego Derekcja wysnuła wniosek, znaczy z braku kolejek w korytarzu, że terapeuci nie są dostępni w godzinach pracy terapeutów. Na co Nowy Szef reaguje biegunką poniekąd profesjonalną. To co napisałam jest dla mnie jasne, a dla kogoś poza mną? No właśnie...
Ta pieprzona Publiczna Służba nie umie się zdefiniować bez kolejki do gabinetu! Nie umie i już. Na nic wyjaśnienia, że pacjent jest umawiany na godzinę, że nie ma terminu oczekiwania dłuższego niż tydzień (polecam uwadze zapisy do dowolnego innego specjalisty). Wszystko na nic, bo nie ma kolejki. A jak nie ma kolejki, to znaczy nie ma pracowników. Skoro nie ma pracowników to za co się im płaci?
I tak biegamy ze z Maciejem wkółko.

Mogłabym pisać o specyfice pacjenta uzależnionego, który jednego dnia się zapisze gdyż piszczy z bólu, ale za trzy dni dojdzie do wniosku na co mi to?

Mogłabym pisać i krzyczeć, a nawet gdakać o całkowitym niezrozumieniu Derekcji dla tego czym my właściwie się zajmujemy.

Ale po co? Kiedy zaraz już zasiądę w przepięknych okolicznościach Starej Ochoty, żeby normalnie ludziom pomagać? Bez wszystkich durnych ograniczeń, wymagań i na swoich zasadach.

Nigdy nie chciałam robić nic innego jak pomaganie ludziom, w tej być może niedoskonałej metodzie, którą jest psychoterapia będąca jedną z najpiękniejszych i najbardziej skutecznych. Natomiast nie chcę być wydupkiem systemu, który za chwilę zeżre własny ogon, czy tam coś.

Czas zatoczył moje ulubione koło. Daję sobie wolność w tym samym dniu, w którym kilka lat temu z ufnością dziecka podpisałam cyrograf.

Yupi Yupi Na Na Na Na!

1 stycznia 2011

2010/2011

Początek sezonu grzewczego objawił się w mojej wysokiej wieży zimnymi kaloryferami, co ignorowałam starannie i konsekwentnie, lecz jak się mieszka w wieży uwzględnić należy zmienność wiatru. Zwłaszcza zimą bywa owa zmienność nieprzyjemną, gdyż ciepła dotąd kryjówka zmienia się nieprzychylnie zimną. To zmobilizowało mnie to zawezwania pana. Pan przyszedł i struchał na widok mojego pałającego żądzą mordu psa, choć po chwili okazało się, że pan ma kliniczny lęk przed psami z powodu pogryzienia w dzieciństwie. Uznałam, że pan nie jest rasistą w tej mierze, po prostu boi się psów. Zdarza się. W czasie wykonywanie obowiązków służbowych prowadziliśmy sobie uroczą pogawędkę kynologiczną w czasie której pan uznał, że pudelek byłby lepszy, a poza tym nie rozumie dlaczego młodzi ludzie trzymają takie bestie w domu.
Bestia siedziała usmyczona tuż przy mojej nodze i dziwiła się światu, że ktoś w tym domu wspomina o pudlach i co to w ogóle jest taki pudel, ale jak wiadomo amstaff pudla nie zrozumie i odwrotnie. Próbowałam panu wyjaśnić, że to jest nadzwyczajnie dobry pies, ale pan wierzy mediom i zasłania się torbą z narzędziami. Wygłosił też takie zdanie: wie pani, pies to tylko zwierzę i nigdy nie wiadomo, to tak jak z człowiekiem, co też może się w ludzkiej głowie zrodzić i do jakiego nieszczęścia doprowadzić...

Na ten nowy rok życzę sobie, żebym nigdy nie popadła w taki lęk przed światem, by widzieć w nim tylko zagrożenie, zło, zbrodnie i nieszczęścia.

Niedawno Najlepsza Szefowa abdykowała po siedmiu czy ośmiu latach niezwykłego prowadzenia naszego Posterunku i nikt się nie zająknął nawet o tem. Przyszedł nowy dowódca, dość ślamazarny jak się zdaje i nadal nikt Najlepszej Szefowej nie powiedział jednego słowa. Na przykład dziękuję.
W tym tygodniu zmarła mama Najlepszej Szefowej i może widać było jakieś poruszenie, ale nie słyszałam, żeby ktoś zaproponował zbiórkę pieniędzy na kwiaty, które można byłoby złożyć w czasie pogrzebu. Widziałam za to zaciętość, widzenie nie dalej jak do końca własnego nosa i takie tam.

Na ten nowy rok życzę sobie, żebym przenigdy nie traciła z oczu człowieka i swojej wrażliwości, która być może wielokrotnie doprowadza mnie na skraj przepaści, ale wolę tak. I żebym umiała ją okazywać innym.

Godzinę temu wzięłam psa na tradycyjny nocny spacer, a że mieszkam w pobliżu klubu to zderzyłam się ze światem sylwestrowej imprezy. Zataczamy z Gretą koła na trawniku aktualnie pokrytym śniegiem i lodem, ja w nadziei na szybkie załatwienie sprawy, Greta w nadziei na znalezienie kawałka bułeczki do zjedzenia. Wtem, krokiem chwiejnem, wyłania się postać kobieca w sukience czarnej na ramiączkach cieniutkich i łka. Normalnie łka w głos. Dłońmi zasłania twarz i łzy się leją rzęsiste. Wysokie ma obcasy doczepione do butów, a jest ślisko. No w ogóle jest zimno, ślisko i nie za bardzo na takie wycieczki w takim stroju, ale ja rozumiem jak to jest jak kobietę najdzie na płacz. Nic się nie liczy. No i niby nie wiem z jakiego powodu ona tak, ale dziwnie się domyślam.

Więc na ten rok nowy życzę sobie nie płakać z takich powodów, czy też takiego powodu. Mogę oczywiście życzenie rozszerzyć, żeby nie płakać w tym roku wcale, bo niby czemu nie rozszerzyć skoro to są życzenia? Rozszerzam.

Bez cienia fałszywego wstydu mogę powiedzieć, że życzę sobie dobrze i to nie tylko na ten rok, ale na ten szczególnie. Poprzednik dał do pieca równo i solidnie. Naiwnie myślałam, że poprzednik poprzednika wyczerpał limit, ale gdzieżby tam.
To był straszny rok. Przerażający.

Byliście kiedyś u astrologa? Mniejsza z tym czy byliście, to tylko taki wstęp do wyznania, że ja byłam. W kwietniu?
Pierwszy kwadrans minął na tym, że pani mówiła mniej więcej tak: trudne pani miała życie i teraz jest bardzo trudno. Wszystkie stare sprawy się postanowiły zamknąć i wiele osób z przeszłości do pani wraca i będzie wracać. Poza tym Pluton wszedł w pani zasięg i siedzi na plecach, i posiedzi do końca roku. Trochę odpuści w czasie wakacji, ale proszę nie dać się zwieść, uderzy znowu pod koniec roku. Wszystko się musi podomykać i to potrwa. Boże! Do pani ciągną sami poparpani mężczyźni! Nie chodzi o panią, chodzi o to co pani może dać, żeby można było iść dalej. Oczywiście już bez pani. Ktoś bliski choruje... Niedobrze to wygląda... Możliwe, że gdzieś tak w listopadzie, grudniu... Niekoniecznie, ale może się to zakończyć śmiercią. Coś się dzieje też w pracy. Niedługo będzie pani miała już kompletnie dość i podejmie pani decyzję o odejściu, ale zdecydują przyczyny zupełnie inne niż teraz się wydaje, bo ostateczny cios dostanie pani od środka.

W końcu trochę się wkurzyłam i postanowiłam zapytać czy są dla mnie jakieś dobre wiadomości, bo póki co ciemność widzę, widzę ciemność. Okazało się, że są. Nie może to być! A jednak!
Alora, życzę sobie, żeby to się spełniło. Skoro spełnił się zapluty Pluton...

Zamknęłam te stare sprawy, które wracały bez mojego zaproszenia. Zamknęłam milczeniem, nie wchodzeniem w zaczepki, zamknęłam dając odgłos paszczą. Dobrze. Mam nadzieję, że to już wszystkie.

Podjęłam decyzje zawodowe.

Pożegnałam Małgosię w jej dotychczasowym kształcie.

Poradziłam sobie żyjąc z połamanymi kończynami.

Ale w tym roku zdarzyły się też rzeczy miłe. Pojawiła się Greta, która jest wielkim i cudownym przyjacielem, nieco jeszcze szczeniakowatym, ale w końcu ma tylko siedem miesięcy. Obawiam się, że byłam w jej wieku zdecydowanie głupsza. Wszyscy rwący włosy z głowy, że chyba zupełnie zwariowałam i rozum mi odjęło ostatecznie, dzisiaj ją kochają i wzajemnie zresztą.
Spełniłam swoje marzenie o amstaffie. Sama i na własną odpowiedzialność. Było warto.

Pojawili się nowi ludzie, którzy stali się bliscy.

Przekonałam się, że powodzi konformizmu nie można ulegać, bo jednak znajdzie się jeszcze ktoś, kto jasno powie co myśli.

Doświadczam tego z jaką siłą dobre intencje wracają.

Spędziłam kolejne Święta z mamą.

Mieszkam u siebie i to nic, że miejsca tu nie jest zbyt wiele, ale wystarczająco jest, i pięknie. Bardzo lubię tę moją wieżę. Zwłaszcza po wizycie pana, bo grzejniki dają aż strach.
Ludkowie się dobrze czują w tej mojej przestrzeni.



Miejcie się dobrze w tym nowym roku, który tak wiele przyniesie. Smakujcie dobrego i nie dajcie się trudnościom. Smak życia jest i w jednym, i w drugim.
Szczęśliwie Ci z Góry dają nam jednak tę Moc na wyposażeniu, żeby się nie dać, nie spopielić, nie zapomnieć ścieżki powrotnej.

To jest tylko blog, ale w tym roku to było szczególne, że byliście w moim powichrowanym mikrokosmosie, oddawanym przy pomocy literek wystukiwanych na klawiaturze. Dziękuję za to. I za każde słowo, które było sygnałem, że po drugiej stronie jest ktoś, i że nie mówię w próżnię.