27 maja 2011

Ona i ja

Często myślę jak wiele musiało zmienić w jej życiu pojawienie się mnie, z całym słodkim, wrzeszczącym i wierzgającym urokiem.
Myślę też jakie to dla niej było, kiedy lekarze mówili, że niekoniecznie się urodzę.
O jej determinacji, żebym jednak popatrzyła w gwiazdy.
Ponad trzydziestoletnia kobieta, radykalnie ponad trzydzieści lat temu.
Mogła się nie upierać, a się uparła.
Taka chyba była, jest i będzie - uparta do niemożliwości.
Nie zawsze to było fajne, nie zawsze dobre, nie zawsze mądre, ale dzisiaj wiem, że upór pozwala przetrwać najgorsze chwile i pójść dalej, że jej upór bywał i mądry, i słuszny.

Jest jedną z najsilniejszych kobiet jakie znam. I chyba jedną z najbardziej buntowniczych. Zawsze miała swoje zdanie i swoją drogę.
Wiem, ile przegrała, a jednak nigdy nie widziałam, żeby się poddała.
Raz jeden chciała: kiedy nowotwór okazał się złośliwy wyszła wściekła z gabinetu i powiedziała, że ma gdzieś to leczenie i leczyć się nie będzie, ale wtedy ja już byłam bardziej niż dorosłą córką swojej matki, więc zatrzymałam ją w pędzie po korytarzu i patrząc prosto w oczy ryknęłam, że takiego pieprzenia nie będę słuchać i raz w życiu zrobi to, co inni nakazują - koniec kropka, dziękuję za uwagę.

To jest kobieta nieugięta, nie można jej złamać.
To jest kobieta delikatna, wyczulona na każdy podmuch.

Od czasów kiedy chciałam być wszystkim, byle nie tym czym ona jest, woda w rzece popłynęła wielokrotnie...
Dzisiaj jestem wdzięczna za siłę, którą mi dała.
Nigdy nie będę miała pewności czy muszę jej używać, bo ją mam, i to jest jak samospełniająca się przepowiednia, czy raczej jest to prezent od matki dla córki, tak na wszelki wypadek.
Jestem wdzięczna za nieodczuwalny przekaz niezależności, który kilka razy tyłek mi uratował od wejścia w bagno i tyleż razy pozwolił z bagna się wyczołgać.

Nauczyła mnie gotować, nauczyła umiejętności naprawiania wszelkich rzeczy zepsutych co bardzo się przydaje, jak kobieta wybiera sobie kogoś, kto chętnie z tego skorzysta.
I mówiła matka, nie pokazuj, że umiesz...
Tego się nie nauczyłam, tych wszystkich gierek i większych gier.
Nie zamierzam.
Nauczyła mnie wiary w marzenia, aczkolwiek wątpię, by jej marzenia się spełniły.

Po latach odkryłam w niej kobietę. Kobietę, z jej własną historią. Nie moją mamę, po prostu kobietę.
Była piękna ta kobieta.
Nie odziedziczyłam urody po niej, a szkoda wilelka to jest dla mnie. Choć jakiś tam znak jej samej we mnie pozostaje.
Gdzieś w oczach ją mam, w kolorze, w energii...

Moja matka była zjawiskowa.
Taki Fidel Castro leciał do niej na Placu Zamkowym okichawszy ochronę. Gapił się jak sroka w gnat i gadał, gadał, gadał. Do niej, to zabawne.

Nie reaguję na gadanie.
Powtarza mi “nie wierz słowom, bo słowa są piękne, lecz tylko brzmią.”


I wiem, że chce dla mnie tylko tego, co najlepsze.

Długą drogę przeszłyśmy.

Cieszę się, że umiem teraz zobaczyć i poczuć wszystko, co jest dobrem. Nie sądziłam, że to możliwe.

Cieszę się, że wciąż jest.

Być może największa zagadka mojego życia - moja mama.









Dziękuję za wszystko, za wszysto absolutnie.

23 maja 2011

Niedziela w poniedziałek

Uwolniona od posterunku odkrywam coraz to nowe aspekty wolności człowieka wydobytego na powierzchnię z głębin zasznurkowanych wymogów, przyzwyczajeń i zaciemnionych horyzontów. Efekty są dość ciekawe. Na przykład dzisiaj jest poniedziałek, a dla mnie wcale że nie, bo niedziela. Za to jak była niedziela to była sobota, a w piątek była znowu niedziela, w sobotę natomiast przypadał poniedziałek.
Kiedy, w tradycyjnie postrzegany piątek, ludność szykowała się do odpoczynku od pracy, ja przemierzałam bezkresne pola zmierzając do pracy. Pociągiem przemierzałam, nie człowiekiem.
Fajna jest taka wolność z różnych tam powodów, ale też dlatego między innymi, że daje możliwość odwiązania się od przywiązania, co na powyższym przykładzie kalendarza udowodniłam dobitnie. Trzeba się nauczyć za tym wszystkim nadążać co jak wiadomo trudności może przysporzyć, bo jak tu nadążyć za czasem?
Tak oto, kiedy świat pędzi przed siebie zapewne bez większego sensu, ja siedzę spokojnie w domu jedząc truskawki, pies się przewala z boku na bok, kot zwinięty w kłębek śpi na plamie słonecznej. Ponieważ nie da się jeść truskawek cały czas, to można porozmyślać sobie, co podobno jest zdrowe. Osobiście uważam, że samo rozmyślanie i owszem, zdrowe być może, gorzej bywa z wnioskami... Do żadnych głębokich jeszcze nie doszłam i to daje mniejsze lub większe poczucie bezpieczeństwa, lecz nie wiadomo co będzie za chwilę.

Właściwie to nigdy nie wiadomo co będzie za chwilę, a jakoś udaje się żyć. Całkiem możliwe, że właśnie dlatego... - zadumała się filozoficznie Gretchen.

Zadziwiające sytuacje przytrafiają mi się dość często i choć nie wiem czym sobie zasłużyłam na brak nudy, to jestem wdzięczna. Mimo wszystko. Niekończący się materiał do rozmyślań Ci z Góry zapewniają mi w codziennie świeżej dostawie i na takie dni, jak ta dzisiejsza niedziela, są jak znalazł.

Jadę sobie, na przykład weźmy, pociągiem do innego miasta, jedzie ze mną pies - mój własny, nie jakiś obcy. Obie jedziemy przepisowo czyli ja mam bilet, pies ma bilet, smycz i kaganiec. Z innego wagonu do innego wagonu przechodzi mężczyzna dość młody i wyglądający na takiego, co na grzecznego nie wygląda. Mężczyzna ten staje nagle, jakby go coś w tyłek udziabiło i zaczyna na mnie wywrzaskiwać, że co ten pies, że ma siedzieć w przedziale, że ma być na smyczy. Lekko wstrząśnięta omiatam wzrokiem sytuację i widzę, że pies siedzi w przedziale i jest na smyczy, na pytanie co ten pies?! nie umiałam odpowiedzieć, bo też pojęcie mi nie przyszło co człowiekowi krzyczącemu się w głowie zderzyło, i o jaką to pogłębioną treść mu chodzi.
Głosem buddyjskiej mniszki odparłam, że pies jest na smyczy i siedzi w przedziale, co trochę mi sie wydało obraźliwe dla mężczyzny, żeby tak dokładnie obserwowalną rzeczywistość referować, ale z kolei samo wlepianie wzroku w człowieka też najgrzeczniejsze nie jest, skoro wyraźnie zadaje pytania. Poruszony wywrzaskuje na mnie dalej, że idzie do konduktora, a jeśli i to nie pomoże zamierza wezwać policję.
Tym optymistycznym akcentem pożegnał mnie i Gretę, która chyba nie bardzo wiedziała o co w ogóle chodzi temu panu, ale to zupełnie tak jak ja. Zachęciłam pana, żeby zrobił co postanowił, lecz policja się nie zjawiła na żadnej ze stacji pośrednich i nie przywitała mnie na dworcu docelowym. No trudno się mówi.
Przygoda ta skłoniła mnie do zadania sobie, panu niestety nie zdążyłam, pytania czy ta sytuacja miałaby miejsce, gdybym była rozłożystym w barach chłopcem z łańcuchem u szyi? Nie poznam odpowiedzi, ale swoje przypuszczenia mam.
Od jakiegoś czasu nie mogę pozbyć się natrętnego wrażenia, że sporo ludzi tylko czyha i wypatruje, o co by się tu wrzepić w bliźniego swego. A to jest zaraźliwe i się przenosi, bo jak się wrzepią w ciebie, to pojawia się pokusa bycia wrzepiającym. Trzeba w tym celu coś wypatrzeć i wyczyhać... Tak świat się kręci w karuzeli frustracji.
A przecież można patrzeć inaczej, nawet na mnie można, mówię poważnie i mam na to dowody. To znaczy na to, że można i że mówię poważnie.
Stoimy sobie z Baśką w ogródku naszej ulubionej knajpki, palimy papierosa, a tu wyłania się Iga Cembrzyńska i od wyglądających na gwiazdy filmowe nas komplementuje. Na co my odpowiadamy w słowach miłych, doceniających i ogólnie podkreślamy swoje wzruszenie. Od tego, mam nadzieję, Pani Idze zrobiło się milej w człowieku i trzy osoby zaliczyć można do zadowolonych. Proste? Nie dla wszystkich. Nie dla wszystkich.

Jakby na to nie spojrzeć, z tak wielu możliwości patrzenia na świat można korzystać, że tylko przebierać i wybierać. Ostatecznie nikt nam nie będzie mówił, że jest poniedziałek skoro jest niedziela. Nikt nie zmusi nikogo do bycia sfrustrowanym marudą.
I na etacie nie trzeba pracować.
I truskawki można jeść, skoro tak się szczęśliwie złożyło, że znowu nadszedł ich czas.
I odwiązać się można od tego, co uwiera.

15 maja 2011

Notatka

Pewne historie spotkać mogą tylko mnie, śmieszy mnie to bardzo, i cieszy że innych śmieszy jeszcze bardziej, bo uważają, że to trzeba być mną, żeby taka historia się przydarzyła.
Odkąd byłam w kinie z Jarosławem, na imprezie z Jerzym. nic szczególengo się nie wydarzyło.
Gretchen stroni od polityki, polityków, no stroni.

Pojechałam sobie do Poznania w celu zakończenia jakiegoś tam etapu zdobywania, pogłębiania i zgłębiania wiedzy.
Drugiego dnia widoczne poruszenie dało się zaobserwować - jacyś ludzie z aparatami, policja, zamieszanie. Nie wiadomo o co chodzi, ale się okazało, bo jak się miało nie okazać.
Dawniejszy Prezydent mojego, jakże pięknego kraju, przyjechał. Aleksander Prezydent, dla jasności.
Stoję sobie z dwiema koleżankami, a tu nagle jakieś szu szu szu, duuuuzi panowie z ogolonymi głowami, ale w garniturach, się mnożą wizualnie. Zbystrzałam estetycznie, gdyż moje zamiłowanie do chłopców ze służb specjanych, komandosów, Marines, oraz innych w tym typie, znane jest ogólnie.
Może lubię utworzyć sobie iluzję atawistycznego samca, który coś tam, coś tam. Wydaje mi się to nawet prawdopodobne, że lubię. W gruncie rzeczy, mniejsza z tym, bo jacyś bez wyrazu się pojawili. Znaczy ogarniam umysłem, doceniam, ale no nie...
Się rozejrzałam, skonstatowałam bezsens rozglądu i spokojnie papierosa palę.
Na to wychodzi Aleksander i się do mnie uśmiecha, no to się uśmiechnęłam do niego, bo co mnie to kosztuje? W końcu niech sobie ma mój uśmiech do kolekcji, chytra nie jestem. Zwolnił i mówi, że palenie bardzo jest szkodliwe, odwróciłam swoją cielsność o kilka stopni w jego kierunku, mówię wiem.
Poszedł.
Moje koleżanki śmiechoczą, choć dawniejszy Prezydent już przebywa w BMW, ale coś je rozśmieszyło. Zrozum tu kobiety...
I mówię im, żeby się nie śmiały, bo przecież mogłam powiedzieć cokolowiek ( w tym nic nie mówić), na przykład, że picie też.
Skręcają się jeszcze bardziej. No ja nie wiem, o co tym babom chodzi.

Och och, jaka jestem piękna i mądra, na oka rzucenie pierwsze, że Prezydenci tego kraju się do mnie uśmiechają, a nawet potrzebę przemówienia przejawią. Z zatrzymaniem.
Ach, ach, jakąż magnetyczną pozostaję!
Jak tu z samą sobą wytrzymać, jak się jest tak charyzmatyczną kobietą? No jak?

Nie da się przejść obojętnie wobec Gretchen...

I tą optymistczną myślą...

9 maja 2011

Pozytywka

Nigdy nie przypominałam laleczki, och jaka szkoda, że nie zbliżyłam się do tego delikatnego wizerunku alabastrowej, ulotnej jak poetycka mgła istotki. Szczerze żałuję.
Mogę zgłaszać pretensję do Tych z Góry, że taką mnie nie uczynili czyniąc mnie inną.
Mogę wpisać się do książki skarg i zażaleń rodziców z zastrzeżeniem, że uprasza się o nie łączenie ze sobą genów osób takich właśnie: mocnych, namiętnych, indywidualistycznie do świata nastawionych, ze szczególnym uwzględnieniem w miarę opanowanego narcyzmu, poniekąd wypieranego.

Ojciec mój (dajmy mu patriarchalną kolejność skoro Naszej Wysokości to nie szkodzi), nader był zachwycony życiem i sobą, aczkolwiek przypuszczam, że w odwrotnej kolejności. Kawał drania z niego był, aczkolwiek urok swój posiadał bezsprzecznie, a urok ten na mnie przeszedł, na zasadzie dziedziczenia.

Matka moja z pewnością kobietą z krwi i kości jest, niekiedy się obawiam, że bardziej z kości.
To też, na zasadzie dziedziczności...

Urody po niej nie dostałam, co ogólnie rzecz biorąc nie jest sprawiedliwe, bo niby dlaczego nie?
Oczywiście mam, po matce swojej, takie niesprzyjające kobiecie cechy jak wredny charakter, naturalną zdolność do poradzenia sobie w dowolnych okolicznościach, niezłomność, zasady, w tym ich łamanie.
Ojciec miał, jak wieść gminna niesie, przepoczucie humoru i człowiekiem był nader absurdalnie wesołym, no to nie wiem czy coś dodawać...

Matka też laleczką nie była nigdy, choć mogła wyglądać, a nawet wyglądała jak kobieta zjawiskowa. Mężczyźni szaleli, co opiszę szczegółowo bardziej w okolicach 26 maja, to niedługo.

Tak więc jestem wypadkową dwóch niesfornych dusz, dwóch osób, które mnie stworzyły, a ja mam to wszystko po nich.
Te bzdury rechoczące, ogień w duszy palący się nieprzytomnie, śmiech prawie zawsze, lekkość i ciężkość, mocne stanie na własnym gruncie i delikatność oczekiwania.
Dali mi na wyposażeniu tyle sprzeczności, że właściwie nie powinnam wiedzieć co z nimi zrobić, a wiem. Przechytrzyłam ich i jestem więcej niż pewna, że to czyni ich szczęśliwymi i dumnymi rodzicami.
Oboje wiedzą, On skądś tam, Ona z oglądu, jak przeraźliwie utrudnili chcąc ułatwić. Może dzisiaj coś by pozmieniali. No może, ale po co?
Nie byli laleczką, to ja też nie jestem.

Rodzice, raczej a może wcale, nie są szczepionką na życie.
Nawet najgorsi rodzice.
I każdemu przyjdzie stanąć twarzą w twarz z czymś, na co zupełnie przygotowany nie jest, bo chyba nie da się przygotować na Życie.
Moi dali mi też absolutne oswojenie się z samotnością. I może dlatego wciąż czekam na prześlicznego księcia, któremu szczerze życzę, żeby prześliczny nie był.

Było tak, że nagle przede mną stanął, tak było, a potem zniknął, a ja goniłam jak pies gończy, że gończy.
Wiem co by powiedzieli moi rodzice i mnie, i jemu...
Jemu, że chyba naprawdę... Mnie, daruj i żyj.

Mama wie, że dzięki niemu mam Gretę (w tym miejscu wypad robią wszelkie gnomy, które śliniąc się myślały, że to o nich). Ojciec...

Ja? Jestem laleczką z saskiej porcelany.