11 września 2011

Nowy Jork, 11 września, dziesięć lat później

Pokochałam Nowy Jork od pierwszego wejrzenia. Miłością totalną i bezkrytyczną. Mówią, że to brudne miasto i w nim śmierdzi, ale ja jakoś tego ani nie zauważyłam, ani nigdy nie poczułam. Zakochany człowiek jest ślepy. Być może.
Pamiętam, i nigdy nie zapomnę tego uderzenia powietrza po wyjściu z lotniska, zapachu miasta, dźwięków, ludzi.
Miasto, które nigdy nie śpi.
Pierwsze moje zetknięcie z rzeczywistością Stanów Zjednoczonych.
Przybyłam nastawiona krytycznie, wyjechałam oczarowana i zawsze już Nowy Jork pozostanie dla mnie symbolem. Żadne miasto nie zajęło tak ważnego miejsca w moim sercu, choć Lizbona była blisko.

11 września patrzyłam i nie wierzyłam. Poczułam to bardzo osobiście, jako atak na moje miejsce. Gwałtownie chciałam sobie przypomnieć, na której z Wież tak strasznie wiało... Na tej z anteną, no tak...
Pamiętam wejście do budynku, kolejkę ludzi, kino z filmem “NJ z lotu ptaka” i jakąś taką swoją radosność, że tu byłam, tu byłam, tu byłam. Potem ten durny amerykański wynalazek automatyczny “zrób sobie coś tam” i zrobiłam sobie małe takie coś tam, z napisem. Wszystko za dwadzieścia pięć centów.
Dach... Wspomnienie przeminęło z wiatrem, tak mi się wydawało, bo to nie było moje ulubione miejsce. Za bardzo turystyczne, ale nie dało się go pominąć.

Rzeczy oczywiste są najmniej widoczne, wrastają i są - nie zawracamy sobie nimi głowy. Do czasu.
Dziesięć lat temu płakałam jak dziecko wpatrzona w ekan telewizora, nie mogłam uwierzyć. Bolało fizycznie. Bolało, że ktoś uderzył w to cudowne dla mnie miejsce. Może to jakaś forma egoizmu? Może.
Przyszła myśl o ludziach, tych w pracy i tych, którzy na nich czekali. Patrzyłam na katastrofę. Na złamanie czegoś, co wydawało się nienaruszalne.
Wciąż na nowo odtwarzane kadry, sekundy zmieniające świat na zawsze.
Niby, bo świat się nie zmienił i nic nie wskazuje na to, żeby miał.
Tąpnięcie nie do wyobrażenia, rozpacz, gniew i ta typowa dla Amerykanów duma w w nieustępliwości, w niezałamaniu, w trwaniu, w sile, w jedności. Jeszcze my tak potrafimy. A może wszyscy tak potrafimy? My, ludzie? Nie wiem, ale chciałabym.

Byłam tam, chyba rok później, i zmiany nie dało się nie zauważyć. Flagi na samochodach, dziwna cisza w tym zagonionym, głośnym mieście.
Kiedy widzę “we’ll never forget” to nie mam wątpliwości, że to prawda. I nie dziwię się.
To musi być dla nich podobne do tego, jak ja patrzę na zdjęcia przedwojennej Warszawy i coś mi się takiego pojawia jak we’ll never forget... Choć to zupełnie inna sprawa, całkowicie inna, nieporównywalna, ale rozumiem. Osobiście.

Złamane miasta zachowują to w sobie, pewnie na zawsze.

27 lipca 2011

Nie zawsze jest piątek

Zaczęło się od dziwnego telefonu...

- Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z mężem - uprzejmie informuje głos po drugiej stronie kabelka.

- Dzień dobry to pomyłka - odpowiadam grzecznie, bo każdemu wolno się pomylić, errare humanum est i per aspera ad astra. Ostatecznie nie wiem w jakim celu pan szuka męża i czyjego, bo mojego to wiadomo, że nie.

- Jak to pomyłka? - zadziwia się głos męski do głębi. To znaczy do głębi się zadziwia, a nie do głębi jest, to znaczy może i jest do głębi, ale nie taki znowu głęboko męski. - Czy to numer [w tym miejscu pada mój numer telefonu]?

- Tak, numer ma pan dobry, ale do kogo właściwie pan dzwoni? - zainteresowałam się prawdopodobnie z tego powodu, że pan szuka męża pod moim numerem, a jak okiem sięgam żadnego męża u siebie nie widzę. Ani własnego, ani cudzego, w ogóle mężów u mnie brak.

- ..... - nastała cisza i głos męski się rozłączył. Jaki niegrzeczny.

Był to jakiś tam dzień tygodnia, dajmy na to środa tylko się do tego założenia nie przywiązujmy. W końcu nie robię listy dziwnych telefonów.
W niedzielę udałam się do teatru z powodu otrzymanego zaproszenia na spektakl. Zanim się udałam przepoczwarzyłam się w kogoś na kształt kobiety, ciało swe wrzuciłam w sukienkę, wyszarpałam z szafy buty na obcasie i torebkę od psychiatrzycy, która w sam raz nadaje się na tego typu okazje. Torebka, nie psychiatrzyca.
Wyrychtowana poszłam do zaprzyjaźnionej restauracji i poprosiłam o zupę. Zaprzyjaźnione restauracje mają to do siebie, że jak się o coś poprosi, to się nawet dostaje i w kilka minut stała przede mną zupka pomidorowa przepyszna.
Jem sobie, aż tu sms...
Podskoczyłam z radości, bo lubię jak ktoś się do mnie odezwie, o moim istnieniu przypomni i nigdy nie wiadomo kto to może być... 
Z tego zestawu do smsa pasuje “o moim istnieniu przypomni”.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam nic wcale, choć nie padło pytanie o męża, pytanie natomiast padło i głucho się rozbiło. Szło o to, czy ja mam jeszcze, poza rodzicami mojej matki, innych dziadków złożonych na cmentarzu.
Mąż... Dziadkowie... Czy to jakiś teleturniej? A może GUS ma takie niekonwencjonalne metody, w końcu ostatnio podobno był spis powszechny?
Okazało się, że to nie GUS, nie teleturniej, nie tajemniczy wielbiciel tylko siostra matki mojej zrodzona z tych samych rodziców.
Oszczędzę sobie opisu drzewa genealogicznego poprzestając na wzmiance, że ciotka moja od pięciu lat nie dawała znaku życia. Datuje się to dokładnie od czasu, w którym lekarze stwierdzili, że niebawem matka moja nie da już żadnego znaku życia i kiwali głowami. Cioteczka natenczas zniknęła niczym czar prysł, aż do tego dnia. Znamienne, że nie zapytowywuje czy siostra jej żywa, czy ja nie leżę złożona paraliżem czy inną depresją, nie. Ona się mnie pyta, sama znając odpowiedź.
Ma się rozumieć, że ja taki znowu głąb nie jestem, który nie chwyci w lot intencji, ale co mi szkodzi poudawać?
Nie odpisałam. Nie tam jakaś obraza, wściek, urażenie. Nic z tych rzeczy. Po prostu są ludzie, z którymi nie gadam, bo i nie ma o czym. Przepychać się nie będę.

Od tego czasu minął tydzień. Nie całkowity, jakieś takie pięć dni. A może dwanaście? Nie ma to większego znaczenia dla sprawy. Syn Najlepszej Szefowej wziął od niej klucze do naszego miejsca pracy ponieważ miał obiecane, że może sobie od czasu do czasu skorzystać z wanny, gdyż u nich tylko kabina z prysznicem występuje. Osobiście jak najbardziej jestem za wanną jako istota leniwa i lubiąca sobie do tej wanny nawrzucać życiodajnych soli, albo nawlewać olejków więc młodego mężczyznę rozumiałam.
Próbował wcześniej nas namówić na udostępnienie lokalu w celu zaproszenia znajomych co, o ile pamięć mnie nie myli, nazywa się imprezą, lecz dostał odpowiedź odmowną.
I tak właśnie pod pretekstem kąpieli w wannie wziął klucze od matki i urządził tam sobie randkę. Tym razem, zapewne na wszelki wypadek, nie pytał czy może.
O ile to akurat było sprytne, to zostawienie po sobie oczywistych śladów obecności co najmniej dwóch osób, już takie sprytne nie było.
Randka to nie impreza wszak, o randce wcześniej mowy nie było...
Posprzątałam po nich, bo nie bardzo miałam wyjście. Ciśnienie podskoczyło mi gwałtownie z powodu mianowicie takiego, że naprawdę nie lubię jak ktoś ze mnie robi wała... Bardziej poetycko nie umiem tego ująć.
Podjęłam decyzję stanowczą i trwałam przy niej, choć w przebłysku geniuszu postanowiłam zadzwonić do Pino, a to z racji jej wieku i zapytać czy ja nie świruję.
Wypowiadała się mętnie, choć ostatecznie coś wybąkała o mojej racji.
Używałam argumentów pokoleniowych, odwołując się do tego, że moje pokolenie jakoś lepiej się konspirowało co może mieć związek z bliskością stanu wojennego. Pino na to prychnęła i w odpowiedzi usłyszałam, że z tej perspektywy to mogę równie dobrze powołać się na Powstanie Warszawskie, do którego historycznie bliżej mam ja niż ona.
Reasumując: niektórzy w życiu są skazani na kabinę prysznicową i nic już tego nie zmieni.

Mogłabym jeszcze przywołać historię o tym jak spotkałam się w windzie z wózkiem. Ściślej mówiąc wsiadłam z psem do windy, w której była kobieta z dzieckiem w wózku. Zapytana zapewniłam, że pies nie gryzie i w ogóle miałam zamiar upchnięcia psa w komfortowym dla pani miejscu. Nie zdążyłam, bo pani nagle dostała histerii i powiedziała, że wysiada, że się boi. Zaproponowałam, że ja mogę wysiąść, ale już nie słuchała.
Więc mogłabym tę historię przywołać aczkolwiek banalna mi się wydaje. Ja w końcu rozumiem, że ludzie boją się psów.

Skoro nie ta historia, to może... o tak, ta. Doznałam ostatnio oświadczyn ze strony mężczyzny niezwykłego, z którym się zaprzyjaźniam w postępie geometrycznym. Tak sobie siedzimy w pobliskiej kawiarni, gawędzimy, pijemy wino. Jest tak miło, że normalnie wstać się nie chce i iść dokądkolwiek. Komary trochę napitalają na co nic się nie poradzi z powodu tego, że każdy ma swoją rolę w życiu do spełnienia. Przemawiam do mężczyzny i przemawiam do komarów.
Sielsko i anielsko, leniwa sobota.
Na co on się oświadcza, bo ja jakoby jestem taka i siaka. Nie będę się przechwalać, bo znowu mi ktoś zarzuci zachwyt nad własną osobą. Do tego nieuprawniony.
Ach! Tak! To prawda! Umówiłam się na wino z mężczyzną, który mi się oświadczył.
Warto jednak nadmienić, że ów mężczyzna jest gejem co wiem od niego.
Voila! Jaka piękna moja karma jest!

Zbieram sobie to wszystko w całość, a to tylko dwa tygodnie. Tym łatwiej.
Jak już zebrałam to mi wyszła historia o dwóch kotach idących przez pustynię.
Idą tak i idą, aż jeden mówi do drugiego: nie ogarniam tej kuwety.

Nie dziwię się kotom...

8 lipca 2011

Takie coś, jak odpowiedź bez pytania

Ci z Góry nie bardzo się kwapią, żeby z człowiekiem jego językiem porozmawiać, nie bardzo to rozumiałam i rozumiem, że wybrali jakiś dziwny system znaków, przeciwznaków, symboli, w ogóle jasno nie określają o co im chodzi, a człowiek tu się biedzi, żeby cokolwiek zrozumieć z tak zwanej rzeczywistości.
Człowiek biedny, nieszczęsny, słaby i durnowaty. Ot, taki sobie jeden z drugim.
Ja, osobiście rzecz biorąc, na żadne cuda nie liczę, bo co ja niby jestem?
A nawet, kimkolwiek bym nie była, to na odbiornik cudów nie wyglądam, a także się nie zapowiadam.
Przemieszczam się po świecie tym z lewa do prawa, z prawa do lewa, od góry do dołu i nazad.
Nigdy wiedzieć nie można co na czlowieka przyjdzie, i z której strony.

Idę sobie dwa dni temu, idę zwyczajnie, jak zazwyczaj idę. Na zmierzającej do mnie równoległej widzę kilka osób, co dość normalne jest o tej porze i w tym mieście.
Starsza kobieta z pierwszej linii zwalnia kroku, prawie niewidocznie, nie spieszy się idąc.

- Pani jest ładna. Proszę wybaczyć babci, jestem już starsza, nic pani nie zagraża, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby tego nie powiedzieć. Pani naprawdę jest ładna. - Patrzy mi prosto w oczy, tym swoim mądrym wzrokiem, jaki mają tylko starsi ludzie. - Jestem już stara, proszę się nie gniewać. Życzę pani wszystkiego dobrego...

Wystarczyło mi przytomności umysłu, żeby podziękować i odwzajemnić życzenia, ale jednocześnie zupełnie mnie zatkało, wbiło w ziemię, wzruszyło, oszołomiło, oderwało.
Chyba wcześniej widywałam tę panią, ale nie bardzo jestem pewna. Tak mi się wydaje. Może jeszcze ją spotkam?

W gruncie rzeczy nie chodzi o to czy jestem ładna, czy brzydka, czy też stanowię formę pośrednią.
Może raczej chodzi o to, że jeśli coś w człowieku prawdziwie gaśnie i umiera, ale nie tak sobie dla idiotycznych żarcików... Może jeśli jakaś iskra dogasa, albo z czegoś się rezygnuje, albo uzna się coś za niebyłe, albo człowiek chce się pożegnać z czymś ważnym dotąd, a to jest cholernie istotne, to wtedy Bóg się odzywa?
Może Bóg wyraża swój sprzeciw wobec rezygnacji człowieka?
Może odpowiada na pytanie, które nigdy nie padło i nie dotyczy tego, o czym mówi odpowiedź?
Może odpowiedź wyprzedza pytanie, ale jakie ono by było?
Zawsze się je zna.
Więc Ci z Góry wierzą w nasze rozumienie, cokolwiek mocniej, niż my sami.

...

3 lipca 2011

Obiektywna Gretchen: Greta

Rok temu wesoła wycieczka wyruszyła w kierunku Góry Kalwarii, żeby zobaczyć szczeniaczki. Wesołość wycieczki była zmienna w czasie i osobach, jedynie Michał zachowywał się stabilnie. Ja byłam spięta jak agrafka, choć przecież wcale nie miałam pewności czy tę psinę wezmę, co więcej, właściwie to przecież miałam jej nie brać a jedynie zobaczyć.
Rozluźniłam się chwilowo już na miejscu, ale wtedy Baśka zamieniła się w papier ryżowy. Wyglądało na to, że Michał ma uciechę nie tylko z obecności psów, ale także z powodu reakcji każdej z nas z osobna. 

Basia zapomniała po prostu, że kiedyś pies ją pogryzł więc zapomniała też o tym powiedzieć. Zapomniała, że się boi.
Mój stan emocjonalny jest trudny do opisania. Z jednej strony chciałam ratować Basię, ale nie bardzo było przed czym, z drugiej usilnie próbowałam podjąć mądrą i dojrzałą decyzję, którą co prawda podjęłam wcześniej, ale w kwestii mądrych i dojrzałych decyzji to ja zaufania do siebie nie mam. Kotłowało się we mnie i przewalało, w tle słyszałam chichot Michała i ciche pojękiwania Basi, że tak tak śliczna, ojej, śliczna.
Ciekawe jakie to wszystko robiło wrażenie na ludziach z hodowli... W każdym razie okazało się, że są gotowi przekazać mi psa. Zadzwiające.
Dzisiaj to wszystko jest radośnie wspominaną anegdotą, lecz spójrzmy prawdzie w oczy: trzy godziny zawracałam ludziom głowę! Siedziałam z tą kluską, wstawałam, wkładałam ją do kojca, wyjmowałam, siadałam, wstawałam. Zadawałam pytania wszystkim dookoła, sobie. Że ja tam zawału z wylewem krwi do mózgu nie dostałam to cud.

Nastawienie społeczne do mojej decyzji było krytyczne i wyrażało się w okrzykach o moim szaleństwie, braku odpowiedzialności, że gdzie taki pies (yorka sobie weź), że sobie nie poradzę, że pies to obowiązek i dalej w tym duchu. Dodatkowo wiadomo, że amstaffy są brzydkie, a także zupełnie nieobliczalne.
Te wszystkie odgłosy zaczęły się we mnie odzywać...
Wiedziałam, że się przygotowałam od a do z, że wiem sporo o tych psach, że od czterech lat marzyłam i ciągle nie miałam możliwości, aż tu nagle możliwość mam, bo mi się nikt po decyzji nie plącze. Uciszyłam głosy, popatrzyłam w ten ryjek i wiedziałam to, co wiedziałam od początku.
Mogłam jej nie wziąć, ale już zostawić też nie...

I tak minął rok od tamtego dnia.
Greta z kluski zamieniła się w elegancką suczkę. Każdy kto ją zna, obdarowuje entuzjastycznymi uczuciami, które ona odwzajemnia wielokrotnie. Jest dobrym, mądrym psem, łagodnym dla środowiska ludzi i zwierząt. Jaki, prawda, pan taki kram.
Niekoniecznie był to łatwy rok, bo szczeniaczki zanim dorosną mają swoje odpały, co najczęściej przekłada się na realne straty w sprzęcie. Trudno, to tylko rzeczy.
Zagadką pozostanie sposób, w jaki Greta wydostawała się z zamkniętej klatki tak, że klatka pozostawała nienaruszona.
Chodziła ze mną do pracy, jeździ ze mną pociągiem kiedy pracuję w innym mieście.
Cieszę, że ją mam. Że jest taka, jaka jest i dzięki temu tyle już osób przekonało się, że należy mity oddzielać od rzeczywistości.




Stadko kluskowe zgromadzone przy misce. Moim zdaniem Greta to ten rudy, wypięty w stronę widza zadek.
/zdjęcie zrobiła Basia zanim pobladła/



Nic dodać, nic ująć.
/zdjęcie by Michał/



Pierwsze chwile w domu. Zdjęcie jest nieostre z powodu mojego wzruszenia.



Wizyta u mojej Rodzicielki, premierowa. Okazało się, że amstaffy nie są brzydkie.



Ruda zachowuje dystans. Sądziła chyba, że to jakiś niesmaczny żart, albo tymczasowy sublokator...



Miska opróżniona.


Pola Mokotowskie.


Negocjacje...


Dzień przed Wigilią...


Wyrośnięta kluska.

29 czerwca 2011

Spacerozofia

Do wczoraj żyłam w przekonaniu, że iluś tam rzeczy nie umiem i to wcale nie jest takie dziwne, bo nie wszystko trzeba umieć, a nawet możliwości takich człowiek w sobie nie ma, żeby takiemu zadaniu sprostać i wszystko umieć. Wiedzieć wszystkiego się nie da, a cóż dopiero umieć!
Nie umiem na przykład liczyć, ot taka przypadłość. W podstawowym zakresie to jeszcze ujdzie, ale już wyższy stopień wtajemniczenia nie jest dla mnie. Najbardziej rozpowszechnionym tego przykładem jest moje wystąpienie przed sądem, kiedy to nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, w którym to roku zdarzenie miało miejsce, za to wiedziałam, że sześć lat temu. Wynik, który mi wyszedł zadziwił Wysoki Sąd, ale niech mroki wieczne pokryją tę sromotę moją.
Nie umiem malować co jest dla mnie tym bardziej bolesne, że w dzieciństwie chciałam być malarką i w powłóczystych szatach snuć się po łąkach, ze sztalugami i pędzlami.
Nie umiem grać w szachy, od tego akurat nie cierpię zanadto.
Nie stworzę strony internetowej, a dzisiaj się już żyć bez tego nie daje, dlatego szczególnie ciepłe słowa kieruję w stronę Izy i Marcina.
Nie umiem ugotować rosołu.
Pisać wierszy też nie.

Może zakończę tę niedokończoną listę. Gdybym chciała, żeby była wyczerpująca, musiałabym tutaj doczekać pierwszej siwizny.
Do wczoraj to wszystko wiedziałam, jak również wiedziałam co umiem, a o niektórych rzeczach w ogóle nie myślałam w tych kategoriach...
I tak oto wczorajszym porankiem, kiedy słońce zbliżało się w swej wędrówce do zenitu, wywędrowałam z psem w Ochotę. Piękna ta nasza Ochota w ciepłych porach roku, że serce ze wzruszenia się w piersi ściska, aczkolwiek o poranku moja z Gretą defilada jest raczej skromna i nastawiona zadaniowo. Zataczamy nasz krąg, czy raczej przemieszczamy się po wydreptanym prostokącie, aż tu:

- Proszę Pani! Niech pani tak tego psa nie ciągnie! - przez kilka sekund myślałam, że to nie do mnie, bo jak żyję nie widziałam ciągnionego amstaffa. Ba! Widziałam ludzi przez te smoki ciągniętych, samochody, i inne takie, lecz w drugą stronę to jeszcze nie widziałam. Po chwili okazało się, że to do mnie. A jednak.

- Widzę panią! - o matusiu ty moja... - Obserwuję panią od paru minut! Tak się nie chodzi z psem!

Patrzymy z Gretką po sobie, a może bardziej ja się gapię na nią, bo ta jest zajęta obwąchiwaniem każdego centymetra kwadratowego trawnika, który już miliony razy obwąchała centymetr po centymetrze... Kobieta Pokrzykująca się zbliża, szybko podejmuję decyzję o niereagowaniu. Nic nie powiem, będę unikać kontaktu wzrokowego, przełknę każdą uwagę.

- Proszę pani pies to takie stworzenie, które musi obwąchać wszystko, to jest dla niego bardzo ważne. Proszę sobie wejść na ten trawnik za nim, niech spokojnie się załatwi. Przecież widzę, że on się chce załatwić. - zrównała się już ze mną więc spacerujemy razem. Kiedy zwalniam ona na mnie czeka, wyprzedzić nie mam jak. - Kiedyś opiekowałam się psami, bezinteresownie, i wtedy się wszystkiego nauczyłam. O! Widzi pani jak on wącha! Tego jemu potrzeba i z pewnością zaraz się załatwi.

W tym miejscu błagałam w duchu tego mojego Gretę, żeby w żadnym wypadku nie sikał! Trzeba było błagać bardziej enumeratywnie, bo mój Greta postanowił zrobić kupę. Bogowie, cóż za brak lojalności...

- Oooooo! Mówiłam! - zwycięsko wykrzyknęła kobieta tak, że na poczcie ją usłyszeli. - Tak właśnie!

W tym momencie mój Greta spojrzał na kobietę, bo to jest dobry pies i wychowany zgodnie z zasadami savoi-vivre.

- Taaaaak, kochany! No widzisz! Ja się znam na psach. I pies czuje dobrą energię od człowieka. Sama pani widzi, że ode mnie też poczuł!
- wyjęłam z kieszeni stosowną torebkę... - Sprząta pani po nim, ale czy wy tu macie śmietniki na psie odchody? Nie macie chyba...

- Mamy, tam jest - nie wiem dlaczego akurat w tym momencie postanowiłam złamać zasady eksperymentu.

- No tak, macie. To dobrze. Proszę pani, to nie tak, że ja chcę panią pouczać, proszę tak tego nie odbierać. - dochodzimy już do Niemcewicza. Zaczynam się zastanawiać czy pani będzie wsiadała ze mną do windy... - Ma pani taką piękną smycz, może ją pani przepiąć i dać mu więcej swobody. Proszę dać mu więcej swobody! Tak, kochany! Tak! Ty wiesz, że ja ciebie rozumiem. Wiesz, pieski czują. O, i pani się uśmiecha.


Udało mi się skręcić i zgubić obecność pani, która jeszcze coś z oddali mówiła. Chyba.
Pogrążona na amen amenów zdałam sobie sprawę, że nie umiem spacerować z własnym psem. Niby coś tam przeczytałam, niby jakieś psy już miałam, a jak byłam durna, takąż pozostaję. Gdybym umiała, to obca osoba nie musiałaby krzyczeć przez pół uliczki, stając w obronie uciśnionego Grety. Cóż mam teraz zrobić? Może powinnam się przeszkolić? Albo zająć bezinteresownie psami, a wtedy one mi powiedzą, te psy?
Biedny Greta ciągany jest bezlitośnie...

Tyle się mówi o znieczulicy, a tu proszę.
Niektórzy przechodzą na drugą stronę, bo z bandziorem się spotkać nie chcą, a pani własnym życiem ryzykując... Ech...

Prawda jest taka, że psa mieć trzeba, bo nigdzie się człowiek tyle o sobie nie dowie, jak podczas spacerów z psem. Ostatecznie można psa wypożyczyć od przyjaciół, ale trzeba udawać właściciela.
Polecam rasy kontrowersyjne (wszelkie bandyckie się sprawdzają na medal), psy duże (dość terroru właścicieli dużych psów!), psy małe (oooo, jaki śliczniuni...), psy bez jednej rasy ( pareras). Krótko mówiąc wszelkie psy polecam.


A kolejne slajdy spacerowe właśnie mi przemykają po wewnętrznej pamięci...

27 maja 2011

Ona i ja

Często myślę jak wiele musiało zmienić w jej życiu pojawienie się mnie, z całym słodkim, wrzeszczącym i wierzgającym urokiem.
Myślę też jakie to dla niej było, kiedy lekarze mówili, że niekoniecznie się urodzę.
O jej determinacji, żebym jednak popatrzyła w gwiazdy.
Ponad trzydziestoletnia kobieta, radykalnie ponad trzydzieści lat temu.
Mogła się nie upierać, a się uparła.
Taka chyba była, jest i będzie - uparta do niemożliwości.
Nie zawsze to było fajne, nie zawsze dobre, nie zawsze mądre, ale dzisiaj wiem, że upór pozwala przetrwać najgorsze chwile i pójść dalej, że jej upór bywał i mądry, i słuszny.

Jest jedną z najsilniejszych kobiet jakie znam. I chyba jedną z najbardziej buntowniczych. Zawsze miała swoje zdanie i swoją drogę.
Wiem, ile przegrała, a jednak nigdy nie widziałam, żeby się poddała.
Raz jeden chciała: kiedy nowotwór okazał się złośliwy wyszła wściekła z gabinetu i powiedziała, że ma gdzieś to leczenie i leczyć się nie będzie, ale wtedy ja już byłam bardziej niż dorosłą córką swojej matki, więc zatrzymałam ją w pędzie po korytarzu i patrząc prosto w oczy ryknęłam, że takiego pieprzenia nie będę słuchać i raz w życiu zrobi to, co inni nakazują - koniec kropka, dziękuję za uwagę.

To jest kobieta nieugięta, nie można jej złamać.
To jest kobieta delikatna, wyczulona na każdy podmuch.

Od czasów kiedy chciałam być wszystkim, byle nie tym czym ona jest, woda w rzece popłynęła wielokrotnie...
Dzisiaj jestem wdzięczna za siłę, którą mi dała.
Nigdy nie będę miała pewności czy muszę jej używać, bo ją mam, i to jest jak samospełniająca się przepowiednia, czy raczej jest to prezent od matki dla córki, tak na wszelki wypadek.
Jestem wdzięczna za nieodczuwalny przekaz niezależności, który kilka razy tyłek mi uratował od wejścia w bagno i tyleż razy pozwolił z bagna się wyczołgać.

Nauczyła mnie gotować, nauczyła umiejętności naprawiania wszelkich rzeczy zepsutych co bardzo się przydaje, jak kobieta wybiera sobie kogoś, kto chętnie z tego skorzysta.
I mówiła matka, nie pokazuj, że umiesz...
Tego się nie nauczyłam, tych wszystkich gierek i większych gier.
Nie zamierzam.
Nauczyła mnie wiary w marzenia, aczkolwiek wątpię, by jej marzenia się spełniły.

Po latach odkryłam w niej kobietę. Kobietę, z jej własną historią. Nie moją mamę, po prostu kobietę.
Była piękna ta kobieta.
Nie odziedziczyłam urody po niej, a szkoda wilelka to jest dla mnie. Choć jakiś tam znak jej samej we mnie pozostaje.
Gdzieś w oczach ją mam, w kolorze, w energii...

Moja matka była zjawiskowa.
Taki Fidel Castro leciał do niej na Placu Zamkowym okichawszy ochronę. Gapił się jak sroka w gnat i gadał, gadał, gadał. Do niej, to zabawne.

Nie reaguję na gadanie.
Powtarza mi “nie wierz słowom, bo słowa są piękne, lecz tylko brzmią.”


I wiem, że chce dla mnie tylko tego, co najlepsze.

Długą drogę przeszłyśmy.

Cieszę się, że umiem teraz zobaczyć i poczuć wszystko, co jest dobrem. Nie sądziłam, że to możliwe.

Cieszę się, że wciąż jest.

Być może największa zagadka mojego życia - moja mama.









Dziękuję za wszystko, za wszysto absolutnie.

23 maja 2011

Niedziela w poniedziałek

Uwolniona od posterunku odkrywam coraz to nowe aspekty wolności człowieka wydobytego na powierzchnię z głębin zasznurkowanych wymogów, przyzwyczajeń i zaciemnionych horyzontów. Efekty są dość ciekawe. Na przykład dzisiaj jest poniedziałek, a dla mnie wcale że nie, bo niedziela. Za to jak była niedziela to była sobota, a w piątek była znowu niedziela, w sobotę natomiast przypadał poniedziałek.
Kiedy, w tradycyjnie postrzegany piątek, ludność szykowała się do odpoczynku od pracy, ja przemierzałam bezkresne pola zmierzając do pracy. Pociągiem przemierzałam, nie człowiekiem.
Fajna jest taka wolność z różnych tam powodów, ale też dlatego między innymi, że daje możliwość odwiązania się od przywiązania, co na powyższym przykładzie kalendarza udowodniłam dobitnie. Trzeba się nauczyć za tym wszystkim nadążać co jak wiadomo trudności może przysporzyć, bo jak tu nadążyć za czasem?
Tak oto, kiedy świat pędzi przed siebie zapewne bez większego sensu, ja siedzę spokojnie w domu jedząc truskawki, pies się przewala z boku na bok, kot zwinięty w kłębek śpi na plamie słonecznej. Ponieważ nie da się jeść truskawek cały czas, to można porozmyślać sobie, co podobno jest zdrowe. Osobiście uważam, że samo rozmyślanie i owszem, zdrowe być może, gorzej bywa z wnioskami... Do żadnych głębokich jeszcze nie doszłam i to daje mniejsze lub większe poczucie bezpieczeństwa, lecz nie wiadomo co będzie za chwilę.

Właściwie to nigdy nie wiadomo co będzie za chwilę, a jakoś udaje się żyć. Całkiem możliwe, że właśnie dlatego... - zadumała się filozoficznie Gretchen.

Zadziwiające sytuacje przytrafiają mi się dość często i choć nie wiem czym sobie zasłużyłam na brak nudy, to jestem wdzięczna. Mimo wszystko. Niekończący się materiał do rozmyślań Ci z Góry zapewniają mi w codziennie świeżej dostawie i na takie dni, jak ta dzisiejsza niedziela, są jak znalazł.

Jadę sobie, na przykład weźmy, pociągiem do innego miasta, jedzie ze mną pies - mój własny, nie jakiś obcy. Obie jedziemy przepisowo czyli ja mam bilet, pies ma bilet, smycz i kaganiec. Z innego wagonu do innego wagonu przechodzi mężczyzna dość młody i wyglądający na takiego, co na grzecznego nie wygląda. Mężczyzna ten staje nagle, jakby go coś w tyłek udziabiło i zaczyna na mnie wywrzaskiwać, że co ten pies, że ma siedzieć w przedziale, że ma być na smyczy. Lekko wstrząśnięta omiatam wzrokiem sytuację i widzę, że pies siedzi w przedziale i jest na smyczy, na pytanie co ten pies?! nie umiałam odpowiedzieć, bo też pojęcie mi nie przyszło co człowiekowi krzyczącemu się w głowie zderzyło, i o jaką to pogłębioną treść mu chodzi.
Głosem buddyjskiej mniszki odparłam, że pies jest na smyczy i siedzi w przedziale, co trochę mi sie wydało obraźliwe dla mężczyzny, żeby tak dokładnie obserwowalną rzeczywistość referować, ale z kolei samo wlepianie wzroku w człowieka też najgrzeczniejsze nie jest, skoro wyraźnie zadaje pytania. Poruszony wywrzaskuje na mnie dalej, że idzie do konduktora, a jeśli i to nie pomoże zamierza wezwać policję.
Tym optymistycznym akcentem pożegnał mnie i Gretę, która chyba nie bardzo wiedziała o co w ogóle chodzi temu panu, ale to zupełnie tak jak ja. Zachęciłam pana, żeby zrobił co postanowił, lecz policja się nie zjawiła na żadnej ze stacji pośrednich i nie przywitała mnie na dworcu docelowym. No trudno się mówi.
Przygoda ta skłoniła mnie do zadania sobie, panu niestety nie zdążyłam, pytania czy ta sytuacja miałaby miejsce, gdybym była rozłożystym w barach chłopcem z łańcuchem u szyi? Nie poznam odpowiedzi, ale swoje przypuszczenia mam.
Od jakiegoś czasu nie mogę pozbyć się natrętnego wrażenia, że sporo ludzi tylko czyha i wypatruje, o co by się tu wrzepić w bliźniego swego. A to jest zaraźliwe i się przenosi, bo jak się wrzepią w ciebie, to pojawia się pokusa bycia wrzepiającym. Trzeba w tym celu coś wypatrzeć i wyczyhać... Tak świat się kręci w karuzeli frustracji.
A przecież można patrzeć inaczej, nawet na mnie można, mówię poważnie i mam na to dowody. To znaczy na to, że można i że mówię poważnie.
Stoimy sobie z Baśką w ogródku naszej ulubionej knajpki, palimy papierosa, a tu wyłania się Iga Cembrzyńska i od wyglądających na gwiazdy filmowe nas komplementuje. Na co my odpowiadamy w słowach miłych, doceniających i ogólnie podkreślamy swoje wzruszenie. Od tego, mam nadzieję, Pani Idze zrobiło się milej w człowieku i trzy osoby zaliczyć można do zadowolonych. Proste? Nie dla wszystkich. Nie dla wszystkich.

Jakby na to nie spojrzeć, z tak wielu możliwości patrzenia na świat można korzystać, że tylko przebierać i wybierać. Ostatecznie nikt nam nie będzie mówił, że jest poniedziałek skoro jest niedziela. Nikt nie zmusi nikogo do bycia sfrustrowanym marudą.
I na etacie nie trzeba pracować.
I truskawki można jeść, skoro tak się szczęśliwie złożyło, że znowu nadszedł ich czas.
I odwiązać się można od tego, co uwiera.