11 września 2011

Nowy Jork, 11 września, dziesięć lat później

Pokochałam Nowy Jork od pierwszego wejrzenia. Miłością totalną i bezkrytyczną. Mówią, że to brudne miasto i w nim śmierdzi, ale ja jakoś tego ani nie zauważyłam, ani nigdy nie poczułam. Zakochany człowiek jest ślepy. Być może.
Pamiętam, i nigdy nie zapomnę tego uderzenia powietrza po wyjściu z lotniska, zapachu miasta, dźwięków, ludzi.
Miasto, które nigdy nie śpi.
Pierwsze moje zetknięcie z rzeczywistością Stanów Zjednoczonych.
Przybyłam nastawiona krytycznie, wyjechałam oczarowana i zawsze już Nowy Jork pozostanie dla mnie symbolem. Żadne miasto nie zajęło tak ważnego miejsca w moim sercu, choć Lizbona była blisko.

11 września patrzyłam i nie wierzyłam. Poczułam to bardzo osobiście, jako atak na moje miejsce. Gwałtownie chciałam sobie przypomnieć, na której z Wież tak strasznie wiało... Na tej z anteną, no tak...
Pamiętam wejście do budynku, kolejkę ludzi, kino z filmem “NJ z lotu ptaka” i jakąś taką swoją radosność, że tu byłam, tu byłam, tu byłam. Potem ten durny amerykański wynalazek automatyczny “zrób sobie coś tam” i zrobiłam sobie małe takie coś tam, z napisem. Wszystko za dwadzieścia pięć centów.
Dach... Wspomnienie przeminęło z wiatrem, tak mi się wydawało, bo to nie było moje ulubione miejsce. Za bardzo turystyczne, ale nie dało się go pominąć.

Rzeczy oczywiste są najmniej widoczne, wrastają i są - nie zawracamy sobie nimi głowy. Do czasu.
Dziesięć lat temu płakałam jak dziecko wpatrzona w ekan telewizora, nie mogłam uwierzyć. Bolało fizycznie. Bolało, że ktoś uderzył w to cudowne dla mnie miejsce. Może to jakaś forma egoizmu? Może.
Przyszła myśl o ludziach, tych w pracy i tych, którzy na nich czekali. Patrzyłam na katastrofę. Na złamanie czegoś, co wydawało się nienaruszalne.
Wciąż na nowo odtwarzane kadry, sekundy zmieniające świat na zawsze.
Niby, bo świat się nie zmienił i nic nie wskazuje na to, żeby miał.
Tąpnięcie nie do wyobrażenia, rozpacz, gniew i ta typowa dla Amerykanów duma w w nieustępliwości, w niezałamaniu, w trwaniu, w sile, w jedności. Jeszcze my tak potrafimy. A może wszyscy tak potrafimy? My, ludzie? Nie wiem, ale chciałabym.

Byłam tam, chyba rok później, i zmiany nie dało się nie zauważyć. Flagi na samochodach, dziwna cisza w tym zagonionym, głośnym mieście.
Kiedy widzę “we’ll never forget” to nie mam wątpliwości, że to prawda. I nie dziwię się.
To musi być dla nich podobne do tego, jak ja patrzę na zdjęcia przedwojennej Warszawy i coś mi się takiego pojawia jak we’ll never forget... Choć to zupełnie inna sprawa, całkowicie inna, nieporównywalna, ale rozumiem. Osobiście.

Złamane miasta zachowują to w sobie, pewnie na zawsze.

27 lipca 2011

Nie zawsze jest piątek

Zaczęło się od dziwnego telefonu...

- Dzień dobry, chciałbym rozmawiać z mężem - uprzejmie informuje głos po drugiej stronie kabelka.

- Dzień dobry to pomyłka - odpowiadam grzecznie, bo każdemu wolno się pomylić, errare humanum est i per aspera ad astra. Ostatecznie nie wiem w jakim celu pan szuka męża i czyjego, bo mojego to wiadomo, że nie.

- Jak to pomyłka? - zadziwia się głos męski do głębi. To znaczy do głębi się zadziwia, a nie do głębi jest, to znaczy może i jest do głębi, ale nie taki znowu głęboko męski. - Czy to numer [w tym miejscu pada mój numer telefonu]?

- Tak, numer ma pan dobry, ale do kogo właściwie pan dzwoni? - zainteresowałam się prawdopodobnie z tego powodu, że pan szuka męża pod moim numerem, a jak okiem sięgam żadnego męża u siebie nie widzę. Ani własnego, ani cudzego, w ogóle mężów u mnie brak.

- ..... - nastała cisza i głos męski się rozłączył. Jaki niegrzeczny.

Był to jakiś tam dzień tygodnia, dajmy na to środa tylko się do tego założenia nie przywiązujmy. W końcu nie robię listy dziwnych telefonów.
W niedzielę udałam się do teatru z powodu otrzymanego zaproszenia na spektakl. Zanim się udałam przepoczwarzyłam się w kogoś na kształt kobiety, ciało swe wrzuciłam w sukienkę, wyszarpałam z szafy buty na obcasie i torebkę od psychiatrzycy, która w sam raz nadaje się na tego typu okazje. Torebka, nie psychiatrzyca.
Wyrychtowana poszłam do zaprzyjaźnionej restauracji i poprosiłam o zupę. Zaprzyjaźnione restauracje mają to do siebie, że jak się o coś poprosi, to się nawet dostaje i w kilka minut stała przede mną zupka pomidorowa przepyszna.
Jem sobie, aż tu sms...
Podskoczyłam z radości, bo lubię jak ktoś się do mnie odezwie, o moim istnieniu przypomni i nigdy nie wiadomo kto to może być... 
Z tego zestawu do smsa pasuje “o moim istnieniu przypomni”.
W pierwszej chwili nie zrozumiałam nic wcale, choć nie padło pytanie o męża, pytanie natomiast padło i głucho się rozbiło. Szło o to, czy ja mam jeszcze, poza rodzicami mojej matki, innych dziadków złożonych na cmentarzu.
Mąż... Dziadkowie... Czy to jakiś teleturniej? A może GUS ma takie niekonwencjonalne metody, w końcu ostatnio podobno był spis powszechny?
Okazało się, że to nie GUS, nie teleturniej, nie tajemniczy wielbiciel tylko siostra matki mojej zrodzona z tych samych rodziców.
Oszczędzę sobie opisu drzewa genealogicznego poprzestając na wzmiance, że ciotka moja od pięciu lat nie dawała znaku życia. Datuje się to dokładnie od czasu, w którym lekarze stwierdzili, że niebawem matka moja nie da już żadnego znaku życia i kiwali głowami. Cioteczka natenczas zniknęła niczym czar prysł, aż do tego dnia. Znamienne, że nie zapytowywuje czy siostra jej żywa, czy ja nie leżę złożona paraliżem czy inną depresją, nie. Ona się mnie pyta, sama znając odpowiedź.
Ma się rozumieć, że ja taki znowu głąb nie jestem, który nie chwyci w lot intencji, ale co mi szkodzi poudawać?
Nie odpisałam. Nie tam jakaś obraza, wściek, urażenie. Nic z tych rzeczy. Po prostu są ludzie, z którymi nie gadam, bo i nie ma o czym. Przepychać się nie będę.

Od tego czasu minął tydzień. Nie całkowity, jakieś takie pięć dni. A może dwanaście? Nie ma to większego znaczenia dla sprawy. Syn Najlepszej Szefowej wziął od niej klucze do naszego miejsca pracy ponieważ miał obiecane, że może sobie od czasu do czasu skorzystać z wanny, gdyż u nich tylko kabina z prysznicem występuje. Osobiście jak najbardziej jestem za wanną jako istota leniwa i lubiąca sobie do tej wanny nawrzucać życiodajnych soli, albo nawlewać olejków więc młodego mężczyznę rozumiałam.
Próbował wcześniej nas namówić na udostępnienie lokalu w celu zaproszenia znajomych co, o ile pamięć mnie nie myli, nazywa się imprezą, lecz dostał odpowiedź odmowną.
I tak właśnie pod pretekstem kąpieli w wannie wziął klucze od matki i urządził tam sobie randkę. Tym razem, zapewne na wszelki wypadek, nie pytał czy może.
O ile to akurat było sprytne, to zostawienie po sobie oczywistych śladów obecności co najmniej dwóch osób, już takie sprytne nie było.
Randka to nie impreza wszak, o randce wcześniej mowy nie było...
Posprzątałam po nich, bo nie bardzo miałam wyjście. Ciśnienie podskoczyło mi gwałtownie z powodu mianowicie takiego, że naprawdę nie lubię jak ktoś ze mnie robi wała... Bardziej poetycko nie umiem tego ująć.
Podjęłam decyzję stanowczą i trwałam przy niej, choć w przebłysku geniuszu postanowiłam zadzwonić do Pino, a to z racji jej wieku i zapytać czy ja nie świruję.
Wypowiadała się mętnie, choć ostatecznie coś wybąkała o mojej racji.
Używałam argumentów pokoleniowych, odwołując się do tego, że moje pokolenie jakoś lepiej się konspirowało co może mieć związek z bliskością stanu wojennego. Pino na to prychnęła i w odpowiedzi usłyszałam, że z tej perspektywy to mogę równie dobrze powołać się na Powstanie Warszawskie, do którego historycznie bliżej mam ja niż ona.
Reasumując: niektórzy w życiu są skazani na kabinę prysznicową i nic już tego nie zmieni.

Mogłabym jeszcze przywołać historię o tym jak spotkałam się w windzie z wózkiem. Ściślej mówiąc wsiadłam z psem do windy, w której była kobieta z dzieckiem w wózku. Zapytana zapewniłam, że pies nie gryzie i w ogóle miałam zamiar upchnięcia psa w komfortowym dla pani miejscu. Nie zdążyłam, bo pani nagle dostała histerii i powiedziała, że wysiada, że się boi. Zaproponowałam, że ja mogę wysiąść, ale już nie słuchała.
Więc mogłabym tę historię przywołać aczkolwiek banalna mi się wydaje. Ja w końcu rozumiem, że ludzie boją się psów.

Skoro nie ta historia, to może... o tak, ta. Doznałam ostatnio oświadczyn ze strony mężczyzny niezwykłego, z którym się zaprzyjaźniam w postępie geometrycznym. Tak sobie siedzimy w pobliskiej kawiarni, gawędzimy, pijemy wino. Jest tak miło, że normalnie wstać się nie chce i iść dokądkolwiek. Komary trochę napitalają na co nic się nie poradzi z powodu tego, że każdy ma swoją rolę w życiu do spełnienia. Przemawiam do mężczyzny i przemawiam do komarów.
Sielsko i anielsko, leniwa sobota.
Na co on się oświadcza, bo ja jakoby jestem taka i siaka. Nie będę się przechwalać, bo znowu mi ktoś zarzuci zachwyt nad własną osobą. Do tego nieuprawniony.
Ach! Tak! To prawda! Umówiłam się na wino z mężczyzną, który mi się oświadczył.
Warto jednak nadmienić, że ów mężczyzna jest gejem co wiem od niego.
Voila! Jaka piękna moja karma jest!

Zbieram sobie to wszystko w całość, a to tylko dwa tygodnie. Tym łatwiej.
Jak już zebrałam to mi wyszła historia o dwóch kotach idących przez pustynię.
Idą tak i idą, aż jeden mówi do drugiego: nie ogarniam tej kuwety.

Nie dziwię się kotom...

8 lipca 2011

Takie coś, jak odpowiedź bez pytania

Ci z Góry nie bardzo się kwapią, żeby z człowiekiem jego językiem porozmawiać, nie bardzo to rozumiałam i rozumiem, że wybrali jakiś dziwny system znaków, przeciwznaków, symboli, w ogóle jasno nie określają o co im chodzi, a człowiek tu się biedzi, żeby cokolwiek zrozumieć z tak zwanej rzeczywistości.
Człowiek biedny, nieszczęsny, słaby i durnowaty. Ot, taki sobie jeden z drugim.
Ja, osobiście rzecz biorąc, na żadne cuda nie liczę, bo co ja niby jestem?
A nawet, kimkolwiek bym nie była, to na odbiornik cudów nie wyglądam, a także się nie zapowiadam.
Przemieszczam się po świecie tym z lewa do prawa, z prawa do lewa, od góry do dołu i nazad.
Nigdy wiedzieć nie można co na czlowieka przyjdzie, i z której strony.

Idę sobie dwa dni temu, idę zwyczajnie, jak zazwyczaj idę. Na zmierzającej do mnie równoległej widzę kilka osób, co dość normalne jest o tej porze i w tym mieście.
Starsza kobieta z pierwszej linii zwalnia kroku, prawie niewidocznie, nie spieszy się idąc.

- Pani jest ładna. Proszę wybaczyć babci, jestem już starsza, nic pani nie zagraża, ale nie mogłam się powstrzymać, żeby tego nie powiedzieć. Pani naprawdę jest ładna. - Patrzy mi prosto w oczy, tym swoim mądrym wzrokiem, jaki mają tylko starsi ludzie. - Jestem już stara, proszę się nie gniewać. Życzę pani wszystkiego dobrego...

Wystarczyło mi przytomności umysłu, żeby podziękować i odwzajemnić życzenia, ale jednocześnie zupełnie mnie zatkało, wbiło w ziemię, wzruszyło, oszołomiło, oderwało.
Chyba wcześniej widywałam tę panią, ale nie bardzo jestem pewna. Tak mi się wydaje. Może jeszcze ją spotkam?

W gruncie rzeczy nie chodzi o to czy jestem ładna, czy brzydka, czy też stanowię formę pośrednią.
Może raczej chodzi o to, że jeśli coś w człowieku prawdziwie gaśnie i umiera, ale nie tak sobie dla idiotycznych żarcików... Może jeśli jakaś iskra dogasa, albo z czegoś się rezygnuje, albo uzna się coś za niebyłe, albo człowiek chce się pożegnać z czymś ważnym dotąd, a to jest cholernie istotne, to wtedy Bóg się odzywa?
Może Bóg wyraża swój sprzeciw wobec rezygnacji człowieka?
Może odpowiada na pytanie, które nigdy nie padło i nie dotyczy tego, o czym mówi odpowiedź?
Może odpowiedź wyprzedza pytanie, ale jakie ono by było?
Zawsze się je zna.
Więc Ci z Góry wierzą w nasze rozumienie, cokolwiek mocniej, niż my sami.

...

3 lipca 2011

Obiektywna Gretchen: Greta

Rok temu wesoła wycieczka wyruszyła w kierunku Góry Kalwarii, żeby zobaczyć szczeniaczki. Wesołość wycieczki była zmienna w czasie i osobach, jedynie Michał zachowywał się stabilnie. Ja byłam spięta jak agrafka, choć przecież wcale nie miałam pewności czy tę psinę wezmę, co więcej, właściwie to przecież miałam jej nie brać a jedynie zobaczyć.
Rozluźniłam się chwilowo już na miejscu, ale wtedy Baśka zamieniła się w papier ryżowy. Wyglądało na to, że Michał ma uciechę nie tylko z obecności psów, ale także z powodu reakcji każdej z nas z osobna. 

Basia zapomniała po prostu, że kiedyś pies ją pogryzł więc zapomniała też o tym powiedzieć. Zapomniała, że się boi.
Mój stan emocjonalny jest trudny do opisania. Z jednej strony chciałam ratować Basię, ale nie bardzo było przed czym, z drugiej usilnie próbowałam podjąć mądrą i dojrzałą decyzję, którą co prawda podjęłam wcześniej, ale w kwestii mądrych i dojrzałych decyzji to ja zaufania do siebie nie mam. Kotłowało się we mnie i przewalało, w tle słyszałam chichot Michała i ciche pojękiwania Basi, że tak tak śliczna, ojej, śliczna.
Ciekawe jakie to wszystko robiło wrażenie na ludziach z hodowli... W każdym razie okazało się, że są gotowi przekazać mi psa. Zadzwiające.
Dzisiaj to wszystko jest radośnie wspominaną anegdotą, lecz spójrzmy prawdzie w oczy: trzy godziny zawracałam ludziom głowę! Siedziałam z tą kluską, wstawałam, wkładałam ją do kojca, wyjmowałam, siadałam, wstawałam. Zadawałam pytania wszystkim dookoła, sobie. Że ja tam zawału z wylewem krwi do mózgu nie dostałam to cud.

Nastawienie społeczne do mojej decyzji było krytyczne i wyrażało się w okrzykach o moim szaleństwie, braku odpowiedzialności, że gdzie taki pies (yorka sobie weź), że sobie nie poradzę, że pies to obowiązek i dalej w tym duchu. Dodatkowo wiadomo, że amstaffy są brzydkie, a także zupełnie nieobliczalne.
Te wszystkie odgłosy zaczęły się we mnie odzywać...
Wiedziałam, że się przygotowałam od a do z, że wiem sporo o tych psach, że od czterech lat marzyłam i ciągle nie miałam możliwości, aż tu nagle możliwość mam, bo mi się nikt po decyzji nie plącze. Uciszyłam głosy, popatrzyłam w ten ryjek i wiedziałam to, co wiedziałam od początku.
Mogłam jej nie wziąć, ale już zostawić też nie...

I tak minął rok od tamtego dnia.
Greta z kluski zamieniła się w elegancką suczkę. Każdy kto ją zna, obdarowuje entuzjastycznymi uczuciami, które ona odwzajemnia wielokrotnie. Jest dobrym, mądrym psem, łagodnym dla środowiska ludzi i zwierząt. Jaki, prawda, pan taki kram.
Niekoniecznie był to łatwy rok, bo szczeniaczki zanim dorosną mają swoje odpały, co najczęściej przekłada się na realne straty w sprzęcie. Trudno, to tylko rzeczy.
Zagadką pozostanie sposób, w jaki Greta wydostawała się z zamkniętej klatki tak, że klatka pozostawała nienaruszona.
Chodziła ze mną do pracy, jeździ ze mną pociągiem kiedy pracuję w innym mieście.
Cieszę, że ją mam. Że jest taka, jaka jest i dzięki temu tyle już osób przekonało się, że należy mity oddzielać od rzeczywistości.




Stadko kluskowe zgromadzone przy misce. Moim zdaniem Greta to ten rudy, wypięty w stronę widza zadek.
/zdjęcie zrobiła Basia zanim pobladła/



Nic dodać, nic ująć.
/zdjęcie by Michał/



Pierwsze chwile w domu. Zdjęcie jest nieostre z powodu mojego wzruszenia.



Wizyta u mojej Rodzicielki, premierowa. Okazało się, że amstaffy nie są brzydkie.



Ruda zachowuje dystans. Sądziła chyba, że to jakiś niesmaczny żart, albo tymczasowy sublokator...



Miska opróżniona.


Pola Mokotowskie.


Negocjacje...


Dzień przed Wigilią...


Wyrośnięta kluska.

29 czerwca 2011

Spacerozofia

Do wczoraj żyłam w przekonaniu, że iluś tam rzeczy nie umiem i to wcale nie jest takie dziwne, bo nie wszystko trzeba umieć, a nawet możliwości takich człowiek w sobie nie ma, żeby takiemu zadaniu sprostać i wszystko umieć. Wiedzieć wszystkiego się nie da, a cóż dopiero umieć!
Nie umiem na przykład liczyć, ot taka przypadłość. W podstawowym zakresie to jeszcze ujdzie, ale już wyższy stopień wtajemniczenia nie jest dla mnie. Najbardziej rozpowszechnionym tego przykładem jest moje wystąpienie przed sądem, kiedy to nie umiałam odpowiedzieć na pytanie, w którym to roku zdarzenie miało miejsce, za to wiedziałam, że sześć lat temu. Wynik, który mi wyszedł zadziwił Wysoki Sąd, ale niech mroki wieczne pokryją tę sromotę moją.
Nie umiem malować co jest dla mnie tym bardziej bolesne, że w dzieciństwie chciałam być malarką i w powłóczystych szatach snuć się po łąkach, ze sztalugami i pędzlami.
Nie umiem grać w szachy, od tego akurat nie cierpię zanadto.
Nie stworzę strony internetowej, a dzisiaj się już żyć bez tego nie daje, dlatego szczególnie ciepłe słowa kieruję w stronę Izy i Marcina.
Nie umiem ugotować rosołu.
Pisać wierszy też nie.

Może zakończę tę niedokończoną listę. Gdybym chciała, żeby była wyczerpująca, musiałabym tutaj doczekać pierwszej siwizny.
Do wczoraj to wszystko wiedziałam, jak również wiedziałam co umiem, a o niektórych rzeczach w ogóle nie myślałam w tych kategoriach...
I tak oto wczorajszym porankiem, kiedy słońce zbliżało się w swej wędrówce do zenitu, wywędrowałam z psem w Ochotę. Piękna ta nasza Ochota w ciepłych porach roku, że serce ze wzruszenia się w piersi ściska, aczkolwiek o poranku moja z Gretą defilada jest raczej skromna i nastawiona zadaniowo. Zataczamy nasz krąg, czy raczej przemieszczamy się po wydreptanym prostokącie, aż tu:

- Proszę Pani! Niech pani tak tego psa nie ciągnie! - przez kilka sekund myślałam, że to nie do mnie, bo jak żyję nie widziałam ciągnionego amstaffa. Ba! Widziałam ludzi przez te smoki ciągniętych, samochody, i inne takie, lecz w drugą stronę to jeszcze nie widziałam. Po chwili okazało się, że to do mnie. A jednak.

- Widzę panią! - o matusiu ty moja... - Obserwuję panią od paru minut! Tak się nie chodzi z psem!

Patrzymy z Gretką po sobie, a może bardziej ja się gapię na nią, bo ta jest zajęta obwąchiwaniem każdego centymetra kwadratowego trawnika, który już miliony razy obwąchała centymetr po centymetrze... Kobieta Pokrzykująca się zbliża, szybko podejmuję decyzję o niereagowaniu. Nic nie powiem, będę unikać kontaktu wzrokowego, przełknę każdą uwagę.

- Proszę pani pies to takie stworzenie, które musi obwąchać wszystko, to jest dla niego bardzo ważne. Proszę sobie wejść na ten trawnik za nim, niech spokojnie się załatwi. Przecież widzę, że on się chce załatwić. - zrównała się już ze mną więc spacerujemy razem. Kiedy zwalniam ona na mnie czeka, wyprzedzić nie mam jak. - Kiedyś opiekowałam się psami, bezinteresownie, i wtedy się wszystkiego nauczyłam. O! Widzi pani jak on wącha! Tego jemu potrzeba i z pewnością zaraz się załatwi.

W tym miejscu błagałam w duchu tego mojego Gretę, żeby w żadnym wypadku nie sikał! Trzeba było błagać bardziej enumeratywnie, bo mój Greta postanowił zrobić kupę. Bogowie, cóż za brak lojalności...

- Oooooo! Mówiłam! - zwycięsko wykrzyknęła kobieta tak, że na poczcie ją usłyszeli. - Tak właśnie!

W tym momencie mój Greta spojrzał na kobietę, bo to jest dobry pies i wychowany zgodnie z zasadami savoi-vivre.

- Taaaaak, kochany! No widzisz! Ja się znam na psach. I pies czuje dobrą energię od człowieka. Sama pani widzi, że ode mnie też poczuł!
- wyjęłam z kieszeni stosowną torebkę... - Sprząta pani po nim, ale czy wy tu macie śmietniki na psie odchody? Nie macie chyba...

- Mamy, tam jest - nie wiem dlaczego akurat w tym momencie postanowiłam złamać zasady eksperymentu.

- No tak, macie. To dobrze. Proszę pani, to nie tak, że ja chcę panią pouczać, proszę tak tego nie odbierać. - dochodzimy już do Niemcewicza. Zaczynam się zastanawiać czy pani będzie wsiadała ze mną do windy... - Ma pani taką piękną smycz, może ją pani przepiąć i dać mu więcej swobody. Proszę dać mu więcej swobody! Tak, kochany! Tak! Ty wiesz, że ja ciebie rozumiem. Wiesz, pieski czują. O, i pani się uśmiecha.


Udało mi się skręcić i zgubić obecność pani, która jeszcze coś z oddali mówiła. Chyba.
Pogrążona na amen amenów zdałam sobie sprawę, że nie umiem spacerować z własnym psem. Niby coś tam przeczytałam, niby jakieś psy już miałam, a jak byłam durna, takąż pozostaję. Gdybym umiała, to obca osoba nie musiałaby krzyczeć przez pół uliczki, stając w obronie uciśnionego Grety. Cóż mam teraz zrobić? Może powinnam się przeszkolić? Albo zająć bezinteresownie psami, a wtedy one mi powiedzą, te psy?
Biedny Greta ciągany jest bezlitośnie...

Tyle się mówi o znieczulicy, a tu proszę.
Niektórzy przechodzą na drugą stronę, bo z bandziorem się spotkać nie chcą, a pani własnym życiem ryzykując... Ech...

Prawda jest taka, że psa mieć trzeba, bo nigdzie się człowiek tyle o sobie nie dowie, jak podczas spacerów z psem. Ostatecznie można psa wypożyczyć od przyjaciół, ale trzeba udawać właściciela.
Polecam rasy kontrowersyjne (wszelkie bandyckie się sprawdzają na medal), psy duże (dość terroru właścicieli dużych psów!), psy małe (oooo, jaki śliczniuni...), psy bez jednej rasy ( pareras). Krótko mówiąc wszelkie psy polecam.


A kolejne slajdy spacerowe właśnie mi przemykają po wewnętrznej pamięci...

27 maja 2011

Ona i ja

Często myślę jak wiele musiało zmienić w jej życiu pojawienie się mnie, z całym słodkim, wrzeszczącym i wierzgającym urokiem.
Myślę też jakie to dla niej było, kiedy lekarze mówili, że niekoniecznie się urodzę.
O jej determinacji, żebym jednak popatrzyła w gwiazdy.
Ponad trzydziestoletnia kobieta, radykalnie ponad trzydzieści lat temu.
Mogła się nie upierać, a się uparła.
Taka chyba była, jest i będzie - uparta do niemożliwości.
Nie zawsze to było fajne, nie zawsze dobre, nie zawsze mądre, ale dzisiaj wiem, że upór pozwala przetrwać najgorsze chwile i pójść dalej, że jej upór bywał i mądry, i słuszny.

Jest jedną z najsilniejszych kobiet jakie znam. I chyba jedną z najbardziej buntowniczych. Zawsze miała swoje zdanie i swoją drogę.
Wiem, ile przegrała, a jednak nigdy nie widziałam, żeby się poddała.
Raz jeden chciała: kiedy nowotwór okazał się złośliwy wyszła wściekła z gabinetu i powiedziała, że ma gdzieś to leczenie i leczyć się nie będzie, ale wtedy ja już byłam bardziej niż dorosłą córką swojej matki, więc zatrzymałam ją w pędzie po korytarzu i patrząc prosto w oczy ryknęłam, że takiego pieprzenia nie będę słuchać i raz w życiu zrobi to, co inni nakazują - koniec kropka, dziękuję za uwagę.

To jest kobieta nieugięta, nie można jej złamać.
To jest kobieta delikatna, wyczulona na każdy podmuch.

Od czasów kiedy chciałam być wszystkim, byle nie tym czym ona jest, woda w rzece popłynęła wielokrotnie...
Dzisiaj jestem wdzięczna za siłę, którą mi dała.
Nigdy nie będę miała pewności czy muszę jej używać, bo ją mam, i to jest jak samospełniająca się przepowiednia, czy raczej jest to prezent od matki dla córki, tak na wszelki wypadek.
Jestem wdzięczna za nieodczuwalny przekaz niezależności, który kilka razy tyłek mi uratował od wejścia w bagno i tyleż razy pozwolił z bagna się wyczołgać.

Nauczyła mnie gotować, nauczyła umiejętności naprawiania wszelkich rzeczy zepsutych co bardzo się przydaje, jak kobieta wybiera sobie kogoś, kto chętnie z tego skorzysta.
I mówiła matka, nie pokazuj, że umiesz...
Tego się nie nauczyłam, tych wszystkich gierek i większych gier.
Nie zamierzam.
Nauczyła mnie wiary w marzenia, aczkolwiek wątpię, by jej marzenia się spełniły.

Po latach odkryłam w niej kobietę. Kobietę, z jej własną historią. Nie moją mamę, po prostu kobietę.
Była piękna ta kobieta.
Nie odziedziczyłam urody po niej, a szkoda wilelka to jest dla mnie. Choć jakiś tam znak jej samej we mnie pozostaje.
Gdzieś w oczach ją mam, w kolorze, w energii...

Moja matka była zjawiskowa.
Taki Fidel Castro leciał do niej na Placu Zamkowym okichawszy ochronę. Gapił się jak sroka w gnat i gadał, gadał, gadał. Do niej, to zabawne.

Nie reaguję na gadanie.
Powtarza mi “nie wierz słowom, bo słowa są piękne, lecz tylko brzmią.”


I wiem, że chce dla mnie tylko tego, co najlepsze.

Długą drogę przeszłyśmy.

Cieszę się, że umiem teraz zobaczyć i poczuć wszystko, co jest dobrem. Nie sądziłam, że to możliwe.

Cieszę się, że wciąż jest.

Być może największa zagadka mojego życia - moja mama.









Dziękuję za wszystko, za wszysto absolutnie.

23 maja 2011

Niedziela w poniedziałek

Uwolniona od posterunku odkrywam coraz to nowe aspekty wolności człowieka wydobytego na powierzchnię z głębin zasznurkowanych wymogów, przyzwyczajeń i zaciemnionych horyzontów. Efekty są dość ciekawe. Na przykład dzisiaj jest poniedziałek, a dla mnie wcale że nie, bo niedziela. Za to jak była niedziela to była sobota, a w piątek była znowu niedziela, w sobotę natomiast przypadał poniedziałek.
Kiedy, w tradycyjnie postrzegany piątek, ludność szykowała się do odpoczynku od pracy, ja przemierzałam bezkresne pola zmierzając do pracy. Pociągiem przemierzałam, nie człowiekiem.
Fajna jest taka wolność z różnych tam powodów, ale też dlatego między innymi, że daje możliwość odwiązania się od przywiązania, co na powyższym przykładzie kalendarza udowodniłam dobitnie. Trzeba się nauczyć za tym wszystkim nadążać co jak wiadomo trudności może przysporzyć, bo jak tu nadążyć za czasem?
Tak oto, kiedy świat pędzi przed siebie zapewne bez większego sensu, ja siedzę spokojnie w domu jedząc truskawki, pies się przewala z boku na bok, kot zwinięty w kłębek śpi na plamie słonecznej. Ponieważ nie da się jeść truskawek cały czas, to można porozmyślać sobie, co podobno jest zdrowe. Osobiście uważam, że samo rozmyślanie i owszem, zdrowe być może, gorzej bywa z wnioskami... Do żadnych głębokich jeszcze nie doszłam i to daje mniejsze lub większe poczucie bezpieczeństwa, lecz nie wiadomo co będzie za chwilę.

Właściwie to nigdy nie wiadomo co będzie za chwilę, a jakoś udaje się żyć. Całkiem możliwe, że właśnie dlatego... - zadumała się filozoficznie Gretchen.

Zadziwiające sytuacje przytrafiają mi się dość często i choć nie wiem czym sobie zasłużyłam na brak nudy, to jestem wdzięczna. Mimo wszystko. Niekończący się materiał do rozmyślań Ci z Góry zapewniają mi w codziennie świeżej dostawie i na takie dni, jak ta dzisiejsza niedziela, są jak znalazł.

Jadę sobie, na przykład weźmy, pociągiem do innego miasta, jedzie ze mną pies - mój własny, nie jakiś obcy. Obie jedziemy przepisowo czyli ja mam bilet, pies ma bilet, smycz i kaganiec. Z innego wagonu do innego wagonu przechodzi mężczyzna dość młody i wyglądający na takiego, co na grzecznego nie wygląda. Mężczyzna ten staje nagle, jakby go coś w tyłek udziabiło i zaczyna na mnie wywrzaskiwać, że co ten pies, że ma siedzieć w przedziale, że ma być na smyczy. Lekko wstrząśnięta omiatam wzrokiem sytuację i widzę, że pies siedzi w przedziale i jest na smyczy, na pytanie co ten pies?! nie umiałam odpowiedzieć, bo też pojęcie mi nie przyszło co człowiekowi krzyczącemu się w głowie zderzyło, i o jaką to pogłębioną treść mu chodzi.
Głosem buddyjskiej mniszki odparłam, że pies jest na smyczy i siedzi w przedziale, co trochę mi sie wydało obraźliwe dla mężczyzny, żeby tak dokładnie obserwowalną rzeczywistość referować, ale z kolei samo wlepianie wzroku w człowieka też najgrzeczniejsze nie jest, skoro wyraźnie zadaje pytania. Poruszony wywrzaskuje na mnie dalej, że idzie do konduktora, a jeśli i to nie pomoże zamierza wezwać policję.
Tym optymistycznym akcentem pożegnał mnie i Gretę, która chyba nie bardzo wiedziała o co w ogóle chodzi temu panu, ale to zupełnie tak jak ja. Zachęciłam pana, żeby zrobił co postanowił, lecz policja się nie zjawiła na żadnej ze stacji pośrednich i nie przywitała mnie na dworcu docelowym. No trudno się mówi.
Przygoda ta skłoniła mnie do zadania sobie, panu niestety nie zdążyłam, pytania czy ta sytuacja miałaby miejsce, gdybym była rozłożystym w barach chłopcem z łańcuchem u szyi? Nie poznam odpowiedzi, ale swoje przypuszczenia mam.
Od jakiegoś czasu nie mogę pozbyć się natrętnego wrażenia, że sporo ludzi tylko czyha i wypatruje, o co by się tu wrzepić w bliźniego swego. A to jest zaraźliwe i się przenosi, bo jak się wrzepią w ciebie, to pojawia się pokusa bycia wrzepiającym. Trzeba w tym celu coś wypatrzeć i wyczyhać... Tak świat się kręci w karuzeli frustracji.
A przecież można patrzeć inaczej, nawet na mnie można, mówię poważnie i mam na to dowody. To znaczy na to, że można i że mówię poważnie.
Stoimy sobie z Baśką w ogródku naszej ulubionej knajpki, palimy papierosa, a tu wyłania się Iga Cembrzyńska i od wyglądających na gwiazdy filmowe nas komplementuje. Na co my odpowiadamy w słowach miłych, doceniających i ogólnie podkreślamy swoje wzruszenie. Od tego, mam nadzieję, Pani Idze zrobiło się milej w człowieku i trzy osoby zaliczyć można do zadowolonych. Proste? Nie dla wszystkich. Nie dla wszystkich.

Jakby na to nie spojrzeć, z tak wielu możliwości patrzenia na świat można korzystać, że tylko przebierać i wybierać. Ostatecznie nikt nam nie będzie mówił, że jest poniedziałek skoro jest niedziela. Nikt nie zmusi nikogo do bycia sfrustrowanym marudą.
I na etacie nie trzeba pracować.
I truskawki można jeść, skoro tak się szczęśliwie złożyło, że znowu nadszedł ich czas.
I odwiązać się można od tego, co uwiera.

15 maja 2011

Notatka

Pewne historie spotkać mogą tylko mnie, śmieszy mnie to bardzo, i cieszy że innych śmieszy jeszcze bardziej, bo uważają, że to trzeba być mną, żeby taka historia się przydarzyła.
Odkąd byłam w kinie z Jarosławem, na imprezie z Jerzym. nic szczególengo się nie wydarzyło.
Gretchen stroni od polityki, polityków, no stroni.

Pojechałam sobie do Poznania w celu zakończenia jakiegoś tam etapu zdobywania, pogłębiania i zgłębiania wiedzy.
Drugiego dnia widoczne poruszenie dało się zaobserwować - jacyś ludzie z aparatami, policja, zamieszanie. Nie wiadomo o co chodzi, ale się okazało, bo jak się miało nie okazać.
Dawniejszy Prezydent mojego, jakże pięknego kraju, przyjechał. Aleksander Prezydent, dla jasności.
Stoję sobie z dwiema koleżankami, a tu nagle jakieś szu szu szu, duuuuzi panowie z ogolonymi głowami, ale w garniturach, się mnożą wizualnie. Zbystrzałam estetycznie, gdyż moje zamiłowanie do chłopców ze służb specjanych, komandosów, Marines, oraz innych w tym typie, znane jest ogólnie.
Może lubię utworzyć sobie iluzję atawistycznego samca, który coś tam, coś tam. Wydaje mi się to nawet prawdopodobne, że lubię. W gruncie rzeczy, mniejsza z tym, bo jacyś bez wyrazu się pojawili. Znaczy ogarniam umysłem, doceniam, ale no nie...
Się rozejrzałam, skonstatowałam bezsens rozglądu i spokojnie papierosa palę.
Na to wychodzi Aleksander i się do mnie uśmiecha, no to się uśmiechnęłam do niego, bo co mnie to kosztuje? W końcu niech sobie ma mój uśmiech do kolekcji, chytra nie jestem. Zwolnił i mówi, że palenie bardzo jest szkodliwe, odwróciłam swoją cielsność o kilka stopni w jego kierunku, mówię wiem.
Poszedł.
Moje koleżanki śmiechoczą, choć dawniejszy Prezydent już przebywa w BMW, ale coś je rozśmieszyło. Zrozum tu kobiety...
I mówię im, żeby się nie śmiały, bo przecież mogłam powiedzieć cokolowiek ( w tym nic nie mówić), na przykład, że picie też.
Skręcają się jeszcze bardziej. No ja nie wiem, o co tym babom chodzi.

Och och, jaka jestem piękna i mądra, na oka rzucenie pierwsze, że Prezydenci tego kraju się do mnie uśmiechają, a nawet potrzebę przemówienia przejawią. Z zatrzymaniem.
Ach, ach, jakąż magnetyczną pozostaję!
Jak tu z samą sobą wytrzymać, jak się jest tak charyzmatyczną kobietą? No jak?

Nie da się przejść obojętnie wobec Gretchen...

I tą optymistczną myślą...

9 maja 2011

Pozytywka

Nigdy nie przypominałam laleczki, och jaka szkoda, że nie zbliżyłam się do tego delikatnego wizerunku alabastrowej, ulotnej jak poetycka mgła istotki. Szczerze żałuję.
Mogę zgłaszać pretensję do Tych z Góry, że taką mnie nie uczynili czyniąc mnie inną.
Mogę wpisać się do książki skarg i zażaleń rodziców z zastrzeżeniem, że uprasza się o nie łączenie ze sobą genów osób takich właśnie: mocnych, namiętnych, indywidualistycznie do świata nastawionych, ze szczególnym uwzględnieniem w miarę opanowanego narcyzmu, poniekąd wypieranego.

Ojciec mój (dajmy mu patriarchalną kolejność skoro Naszej Wysokości to nie szkodzi), nader był zachwycony życiem i sobą, aczkolwiek przypuszczam, że w odwrotnej kolejności. Kawał drania z niego był, aczkolwiek urok swój posiadał bezsprzecznie, a urok ten na mnie przeszedł, na zasadzie dziedziczenia.

Matka moja z pewnością kobietą z krwi i kości jest, niekiedy się obawiam, że bardziej z kości.
To też, na zasadzie dziedziczności...

Urody po niej nie dostałam, co ogólnie rzecz biorąc nie jest sprawiedliwe, bo niby dlaczego nie?
Oczywiście mam, po matce swojej, takie niesprzyjające kobiecie cechy jak wredny charakter, naturalną zdolność do poradzenia sobie w dowolnych okolicznościach, niezłomność, zasady, w tym ich łamanie.
Ojciec miał, jak wieść gminna niesie, przepoczucie humoru i człowiekiem był nader absurdalnie wesołym, no to nie wiem czy coś dodawać...

Matka też laleczką nie była nigdy, choć mogła wyglądać, a nawet wyglądała jak kobieta zjawiskowa. Mężczyźni szaleli, co opiszę szczegółowo bardziej w okolicach 26 maja, to niedługo.

Tak więc jestem wypadkową dwóch niesfornych dusz, dwóch osób, które mnie stworzyły, a ja mam to wszystko po nich.
Te bzdury rechoczące, ogień w duszy palący się nieprzytomnie, śmiech prawie zawsze, lekkość i ciężkość, mocne stanie na własnym gruncie i delikatność oczekiwania.
Dali mi na wyposażeniu tyle sprzeczności, że właściwie nie powinnam wiedzieć co z nimi zrobić, a wiem. Przechytrzyłam ich i jestem więcej niż pewna, że to czyni ich szczęśliwymi i dumnymi rodzicami.
Oboje wiedzą, On skądś tam, Ona z oglądu, jak przeraźliwie utrudnili chcąc ułatwić. Może dzisiaj coś by pozmieniali. No może, ale po co?
Nie byli laleczką, to ja też nie jestem.

Rodzice, raczej a może wcale, nie są szczepionką na życie.
Nawet najgorsi rodzice.
I każdemu przyjdzie stanąć twarzą w twarz z czymś, na co zupełnie przygotowany nie jest, bo chyba nie da się przygotować na Życie.
Moi dali mi też absolutne oswojenie się z samotnością. I może dlatego wciąż czekam na prześlicznego księcia, któremu szczerze życzę, żeby prześliczny nie był.

Było tak, że nagle przede mną stanął, tak było, a potem zniknął, a ja goniłam jak pies gończy, że gończy.
Wiem co by powiedzieli moi rodzice i mnie, i jemu...
Jemu, że chyba naprawdę... Mnie, daruj i żyj.

Mama wie, że dzięki niemu mam Gretę (w tym miejscu wypad robią wszelkie gnomy, które śliniąc się myślały, że to o nich). Ojciec...

Ja? Jestem laleczką z saskiej porcelany.


5 kwietnia 2011

10.04.10

- Chcesz przyjść na premierę filmu o Smoleńsku?
- Pewnie. Chętnie zobaczę.
- Kpisz?
- Ależ skąd, naprawdę chętnie zobaczę. Dziękuję za zaproszenie.


Poszłam, bo po pierwsze premiery mnie kuszą, a po drugie rzeczywiście chciałam zobaczyć ten film - pierwszy śledczy reportaż o katastrofie pod Smoleńskiem.
Byłam ciekawa atmosfery, ludzi, do których nie tak mi znowu blisko pod wieloma względami, ale też pod kilkoma nie bardzo daleko.

Przez ten prawie rok wysłuchałam setek informacji z różnych źródeł, a wszystkie są tajemne co oznacza, że nie będę o nich pisać, przy czym żadne nie jest medialne. Obejrzenie tego filmu było dla mnie kolejnym krokiem do zrozumienia, ułożenia czegoś w głowie, możliwością zupełnie innego rodzaju.
Pomyślałam, że jeśli rzeczywiście chce się coś spróbować naprawdę zrozumieć, to nie można być zamkniętym, chociaż byłam więcej niż przekonana, że będzie to reportaż z tezą. Nie jest. Moim zdaniem nie jest.

Na ile w ogóle umiem ocenić, to film jest warsztatowo zrobiony po mistrzowsku, bo jeśli istnieje jeszcze coś takiego jak prawdziwe dziennikarstwo, to Anita Gargas pokazała je w najwyższej klasie.
Dotarła do świadków, dotarła do panów z wieży kontrolnej, dotarła tam, gdzie nikt się nawet nie pofatygował wcześniej, a szkoda.
Pokazała nie tylko relacje tych ludzi, ale również przenicowany w internecie film nakręcony kamerą w telefonie, pokazała cięcie wraku samolotu przez Rosjan, pokazała tych wszystkich, którzy z nią rozmawiali i tych, którzy rozmawiać nie chcieli.
Cierpliwie pukała do drzwi mieszkań, upiornie konsekwentnie zadawała pytania. A nie ma w tym żadnego epatowania sobą, ona jest niemal niewidoczna. Nie wtyka ludziom mikrofonu w paszczękę, żeby wydobyć z nich skrywaną tajemnicę. Pozwala mówić, jakby była, po zadaniu pytania, tylko statywem do mikrofonu.
Ale umie też gonić za człowiekiem z wieży kontrolnej, który nie chce rozmawiać wcale, bo wszystko już powiedział i nic więcej nie powie, bo nie może i nie chce. On oczywiście mówi odwrotnie: nie chcę i nie mogę.
Pokazała polskiego pilota, nie wiem skąd się bierze takich ludzi, ale jego godność, profesjonalizm, opanowanie wbija w fotel.
Jest też opowieść pracownika Kancelarii Prezydenta o tym jak wraz z BORowcami, pięć czy sześć osób stało przy zwłokach Lecha Kaczyńskiego.
Są krótkie wypowiedzi Jadwigi Kaczyńskiej, które wzruszają, ale też wywołują śmiech. Naprawdę, wywołują zdrowy śmiech.
Podobno, tak twierdzi Autorka filmu, trailer z wypowiedzią Jadwigi Kaczyńskiej wywołał lawinowy atak, ale to mnie nie dziwi. Wybrano akurat tę jej wypowiedź, która jedynie jest wodą na młyn tych wszystkich, którzy pozycje mają ugruntowane, aczkolwiek po drugiej stronie. Nie rozumiem, dlaczego spośród tylu fantastycznych zdań, zdecydowano się anonsować ten film w sposób tak stereotypowy, że aż skóra cierpnie.

Wiele jest w tym filmie.
Jest obraz Rosji, tak nieco w drugim planie, ale przebija. Jednoznaczny w swojej zupełnej niejednoznaczności. To już chyba dla przeciętnego Polaka nie jest do pojęcia, że ludzie mogą tak nadal żyć, jak za cara, a żyją i to jest zupełnie nieprawdopodobne, ale żyją. Boją się, rozglądają na boki, strzygą uszami, ale żyją.

Porażająca jest scena, w której rosyjski pilot jedzie z ekipą polskich dziennikarzy pod krzyż pamiątkowy, którego strzeże rosyjska milicja. Funkcjonariusze mamroczą o pozwoleniu, o tym, że po co on tu przyjechał. I ten rosyjski pilot mówi “dzwońcie jak chcecie, podam swój telefon. Palenie świec nie jest tu zabronione”, a potem idzie złożyć kwiaty i zapala trzy świece pod tym krzyżem, w śniegu. Zwykłe świece. Staje. Salutuje.
Dostał brawa od Polaków z sali i nie szkodzi, że ich nie słyszał.

Kilka jest jeszcze podobnie ważnych scen.
Kilka o tym, co znaczy Rosja.
Kilka o tym, co znaczy Polska.
Przede wszystkim jest to film o próbie dotarcia do wyjaśnienia, bez zapalczywości, teorii o zamachu, bombach termobarycznych, czy białych postaciach udających śmigło. To jest film o skrywanej prawdzie, ale ta prawda nie dotyczy zamachu na suwerenność Polski, tak przynajmniej w mojej głowie się składa, że nie tego ta prawda dotyczy.
Raczej mówi o kompletnej niemożności przyznania się do popełnienia jakiegokolwiek błędu ze strony rosyjskiej. Gdyby tylko byli w stanie powiedzieć, ale nie są, ale gdyby byli...

Co to był za pomysł, żeby lądować na tym lotnisku, o ile w ogóle to jest jakieś lotnisko, a nie kupa złomu z długim pasem? I nie chodzi mi tylko o ten jeden samolot, ale kto zdrowy na umyśle może pomyśleć, że to jest jakieś miejsce do lądowania dla samolotu? Kilka razy się udało, a tym razem się nie udało...
W końcu komuś nie mogło się udać... Po prostu nie mogło...


Obejrzyjcie ten film.
Jutro (6.04) będzie dodany do Gazety Polskiej. Nieważne kogo i co popieracie, czy jesteście politycznie zaangażowani, czy macie politykę gdzieś, jak ja.
Dla każdego kto ma jakąś chęć zrozumienia świata, cząstkową, dowolną.
Zawsze warto wiedzieć, wyciągać wnioski, myśleć.

Po tym filmie, trudniej będzie kłamać - coś takiego powiedział Jarosław Kaczyński, z którym pierwszy raz się zgodziłam.







10 marca 2011

Gretchen w Publicznej Służbie: Ostatki popielcowe

Trzepłam wymówieniem i poszłam, a przynajmniej tak bym chciała to widzieć, bo co prawda trzepłam, lecz trzymiesięczne wypowiedzenie nie pozwoli mi oddalić się za bardzo. Jak odbiorę sobie urlop, to zostają dwa miesiące.

Wiele znosiłam, jako ta męczennica co najmniej, ale dotknięcie mojego wrażliwego, omnipotentnego ego musiało się tak skończyć. Inne ujęcie może wskazywać, że po prostu tak musiało być. Już mi się nawet nie chce zagłębiać, w jakże skomplikowaną sytuację posterunku. Nie mój posterunek, nie moje zagłębienia.

Równiuteńko tydzień temu Neokier, któremu włosy dęba stanęły na widok rozmiarów obowiązków wynikających z miejskiej dotacji, spojrzał na mnie nagle i zachciał, żebym to ja właśnie wzięła dodatkowe zajęcia. Gdyż tak, a poza tym pomoc posterunkowi, a nie od dziś w tym kraju wiadomo, że dobro posterunku jest dobrem wspólnym, a jeszcze nie ma kto za bardzo, a ponadto...
Elementem zabawnym było to, że wyznaczone zadanie nijak nie mieściło się w moich godzinach pracy, godziny pracy można zmienić. Tak uważa Neokier, z czym ja się akurat nie zgadzam. Powiedziałam nie.
Gretchen, to tamto, zrób. Nie. Sytuacja tego wymaga, Gretchen - zupełnie jakby mnie chciał zwerbować do odziału walczącego w powstaniu. Nie. Chyba, że zrobię to na zlecenie za dodatkowe pieniądze. Nie - tym razem on. No to nie - znów ja.
W tej sytuacji zamieniam prośbę na polecenie służbowe, jaka jest twoja odpowiedź? Moja odpowiedż wciąż jest nie, mam inne zobowiązania zawodowe, układałam ten grafik przez miesiąc, zaakceptowałeś go.
Ponieważ odmawiasz wykonania polecenia służbowego - tu poczułam się jakbym była w Afganistanie - jestem zmuszony napisać notatkę (!) do Derekcji (!!!). Pisz. Ale wiesz jakie będą tego konsekwencje - zrezygnuję ze współpracy z tobą. Rezygnuj,
Ostatecznie zadanie wykona ktoś inny, nieważne. Wyszłam tydzień temu z posterunku z myślą, że to już za dużo.

Czas szybko leci, jak to prawda na grzybach, znowu środa. Zebranie. Neokier cedzi do mnie, że w nawiązaniu do rozmowy z poprzedniego tygodnia to on mi udziela nagany. Więc ja mu na to, że w nawiązaniu do rozmowy z poprzedniego tygodnia, to ja składam wymówienie.
I złożyłam.
Następnie odniosłam się do bezzasadności nagany, nadmieniłam coś o tym, że nikt nigdy ze mną tak nie rozmawiał zawodowo i nie będzie. Szast prast, po wszystkim.
Ulga. Prawdziwa, przenikająca do szpiku kości.

Dzień służby kończył się o piątej, a to bardzo wcześnie jak dla kogoś, kto od lat wychodził przed ósmą. Idąc do domu, nie biegnąc, idąc sobie spacerem, bo nie miałam już żadnej pracy do dziewiątej wieczorem, ze zdumieniem stwierdzałam dostępność sklepów. Z radości kupiłam szczotkę do zamiatania, która jest sprytnie zaprzyjaźniona z szufelką. Nabyłam butelkę martini, jedzenie dla Rudej, odebrałam list polecony z poczty. Luksus.
Wywlokłam Gretę na spacer, nadal spokojnie.
Jest trochę po szóstej, mam mnóstwo czasu, a jakoś udało mi się o tym zapomnieć. Zorientowałam się kiedy w jakimś szaleńczym tempie robiłam sobie coś do jedzenia, jednocześnie włączałam komputer, przerzucałam rzeczy z miejsca na miejsce.
Wariatka.
Kiedy to się stało, że zapomniałam i pogubiłam siebie? Pamiętam oczywiście kontekst mojego wysiłku, pamiętam jak z Najlepszą Szefową i jeszcze jedną koleżanką zapitalałyśmy jak głupie, żeby ratować posterunek. Żadnego wolnego dnia, w tym soboty czy niedzieli, przez wiele miesięcy.
O tym kontekście pouczył mnie dzisiaj Neokier, że on jest mianowicie. Odparłam tylko, że dobrze to znam, a nawet lepiej niż on, bo siedzę w tym od siedmiu lat, na tym posterunku.

Więc pamiętam, ale zrozumiałam jak to jest, kiedy przesuwasz granicę wydaje się to nie mieć żadnego znaczenia. Do czasu, na przykład takiego jaki mi się przytrafił dzisiaj.
Idee były szczytne tylko, że szczytne idee w dzisiejszym świecie...
Widzę jakie są skutki. Po sobie, po Najlepszej Szefowej...
Cena jest za wysoka.
Czy było warto? Nie, nie było.

Tak jasny jest dla mnie obraz działania tego systemu, że aż mnie ciarki przechodzą. Za jakiś czas nikt, kto cokolwiek znaczy, wie i umie, nie spojrzy nawet w kierunku Publicznej Służby. Konsekwencje są łatwe do wyobrażenia, bo już dzisiaj to widać w szpitalach, przychodniach, na moim podwórku.
Pewnym symbolem upadku jest dla mnie zawieszona dumnie przy rejestracji ogromna, oprawiona w ramy tablica “OBOWIĄZKI PACJENTA”. Wynika z niej, że pacjent ma być grzeczny, nie przeszkadzać i nie śmierdzieć.
Zapytałam gdzie jest tablica z prawami pacjenta - dojedzie, może gdzieś za dwa tygodnie...


Rozmawiamy z Olą o tym, ona już też bliżej drzwi, powiedziała dzisiaj, że najbardziej ją porusza, że jednak to my przegrałyśmy. Tak bywa w życiu - powiedziałam - ale nie wiem czy tak jest do końca, bo własnego zwycięstwa po prostu nie zobaczymy.
Jednak warto nie było.


Nauczyłam się, że nie każdą sprawiedliwą wojnę jest sens zaczynać. Dzisiaj ci, którzy zaczynali z Najlepszą Szefową i ze mną walkę o to wszystko, nawet z nami nie rozmawiają. Epicentrum zła jestem ja, manipulantka i intrygantka, do tego nieuczciwa. Kocioł wrze za moimi plecami. Oskarżenia, oszczerstwa, syf.
Za późno się zorientowałam...
Trudno, nic nie poradzę.

Wczoraj w nocy dotarło do mnie coś, co nazwało się dzisiaj, że wierząc w dobro, kompletnie straciłam z oczu, że ono nie dla każdego jest drogowskazem. Nie wzięłam pod uwagę wielu rzeczy, bo sądziłam, że ludziom można wierzyć. Można, w ograniczony sposób. Nie zawsze kiedy mówią tak, myślą tak. Nie zawsze kiedy cię chwalą, to cię szanują. Nie zawsze uczciwie mówią co myślą.
A potem kierunek wiatru się zmieni i zostajesz jak... I przyjdzie ktoś, kto na twoich oczach w sekundy zniszczy coś, co budowało ileś osób. Żadna nawet nie jęknie. Tylko ja się musiałam stawiać. Znowu.

Podsumowania na mnie naszły. Przypominam sobie swoje początki, staże, pierwsze dni w pracy, pomyłki (jedną wspominam do dzisiaj z przerażeniem), sukcesy, twarze moich pacjentek i pacjentów, którzy zawsze byli i będą istotą mojej pracy. Miałam szczęście pracować, przez jakiś czas, z ludźmi chrzaniącymi system.
Miałam wiele szczęścia. Nadal mam. Stworzyłyśmy z Najlepszą Szefową wspaniałe miejsce, do którego przychodzą ludzie i dobrze się w nim czują.

Coś się kończy, coś się zaczyna.

Jestem bardzo zmęczona, ale wracam do siebie.
Nie wiedziałam, że tyle mnie to kosztuje.

13 lutego 2011

Wszystko jest piosenką

Życie to snująca się opowieść...Nie...
Życie to snujące się równolegle opowieści o tym samym, albo o różnych sprawach. Jakoś chcemy czegoś, może zrozumieć, może zobaczyć, może dotknąć, poczuć, rozwiązać zagadki, o ile są. Tyle, że przecież każdy żyje we własnej rzeczywistości, na ile ją rozumie, umie kształtować, iść do przodu. Można też się cofnąć.
Wydaje nam się, że coś wiemy o czymś. Bywamy przekonani, że jesteśmy pewni. Określone rzeczy są określone, zdefiniowane, przeanalizowane i nasz wewnętrzny komputer wypluwa dane końcowe, oparte na rzetelnie zebranych danych cząstkowych. Niekoniecznie musi się nam to uzyskane podobać, ale raczej poczujemy ulgę związaną z końcem procesu przetwarzania.
I dalej żyjemy, wnosząc do własnego mikrokosmosu to uzyskane, które układamy na odpowiednich półkach. Najczęściej nie jest to nic takiego, co wstrząsnęłoby nami w posadach. Ot, takie coś.

Zdarza się, nie wiem jak często statystycznie, że dostaniemy list, albo ktoś zadzwoni, albo jedno i drugie, co obróci cały dotychczasowy obraz, skrzętnie noszony, w niwecz. Może się pomyliliśmy, a może nie, choć raczej tak, ale może nie...
Jak by nie było, trzeba budować od nowa. Nie zaraz całość, ale fragmenty, fundamenty, ściankę działową. Ileś tam kwestii trzeba na nowo ułożyć. Coś przywitać, coś pożegnać. Nie jest łatwo...
Nikt nie obiecywał, że życie będzie łatwe, a nasze definicje fenomenalne.

Możemy stanąć, całkiem mali, czy całkiem dorośli, wobec sytuacji całkowitej zmiany, za którą podąża przewartościowanie. Życie jest zaskakującym procesem.

Ale może to wszystko jest piosenką?
Może najwięcej zależy od tego w jaki sposób ją śpiewamy?

Bo można tak:




Ale można i tak:




Piosenka wciąż ta sama...

Przywiązujemy się do swojego sposobu śpiewania tak długo, jak nie wydarzy się coś, co zmusi nas do zastanowienia się nad tym, jak dalej chcemy.
Dawniej śpiewałam łagodnie, ostatnio ostrzej...
Uderzając w ścianę, uciekam w ciszę - niesie więcej odpowiedzi.
Choć wrzeszczeć mam wielką ochotę.

Rzucona na kolana przez Nieodwracalne, wyraźniej dostrzegam absurdy, które czasu nie liczą, a czas płynie. Upłynie. Zamknie wszystko.

Wygląda na to, że uczę się śpiewać od nowa.

5 lutego 2011

Poradnik dla kobiet: nigdy nie rób tego sama!

Jeżeli masz materac, a w sposób oczywisty masz materac, bo możesz nie mieć łóżka, ale materac musisz mieć. No chyba, że śpisz na karimacie, to ja się nie wtrącam.
Jeżeli jednak nie jesteś jakąś ekstremistką, to masz materac. Kobieta lubi spać wygodnie, cokolwiek to znaczy...
Przechodząc do rzeczy: nie ufaj swojemu materacowi! Nie ufaj jego producentowi! Oni teraz wypuszczają produkt posiadający możliwość zdjęcia tej wierzchniej warstwy, co ja nie wiem jak ona się nazywa, może być, że właśnie wierzchnią warstwą, choć wątpię. Przyczepiony do niej jest zazwyczaj suwak, biegnący niemal dokolutka. Nie całkiem dokolutka on biegnie - jedna strona zeszyta jest na amen, za co dziękować będziesz Bogu we wszystkich jego postaciach, o ile popełnisz ten błąd, który popełniłam ja. Suwak stanowi pokusę straszliwą, sugerując możliwość zdjęcia poszycia (może to ta nazwa? Wątpię...) i oddania go do prania...
Ha! Ha! Ha! - tak, to mój drwiący śmiech straszliwy, autoironiczny. Uległam pokusie, przyznaję ze wstydem. Tylu pokusom się bohatersko opieram, a uległam materacowi, żeby jeszcze na materacu, ale nie! Uległam, to straszne. Doprawdy nie pomnę kiedy to ta podstępna myśl mi przez głowę przeleciała, upuszczając ziarenko, które jęłło kiełkować. Nadszedł dzień w którym dziarsko, i bez najmniejszgo trudu, rozsunęłam suwak materaca, mechanizm dźwigni pomógł mi go wydostać z materaca właściwego, bym następnie z dumnie uniesioną głową, podreptała do pralni.
Jaki będzie ślicznie czysty i pachnący - myślałam - jaki zachwycający.
Idiotka, proszę państwa, idiotka.
W stosownym czasie, odebrałam okalającą warstwę wierzchnią z pralni, czystą, pachnącą i zachwycającą...
W domu spojrzałam na to wszystko, i już coś musiało mi zastukać w czerepik, bo władowałam rzecz do szafy, i czekam jak baba grzmotu. Za późno, trzeba było spać na zasyfionym, brudnym, jakimkolwiek, ale tego nie zdejmować za żadne skarby, oraz nigdy w życiu. Teraz to leżało w szafie i się domagało...
Materacyk ma 140x200 cm, akurat tyle, żebym zmieściła się ja, ogromniasty amstaff i całkiem mały kotek. Różne koleżaneczki się ze mnie śmieją, że faceta to ja już tam nie wcisnę, ale po co mi facet, którego trzeba gdzieś wciskać? Samiec alfa (alfa) znajduje sobie miejsce tak naturalnie, jak łóżko ma materac. Czy jakoś tak, nie mieszajmy wątków.

Siedziało mi, to siedzące w szafie, w głowie, dziurę w brzuchu wierciło, zatruwało życie pozbawione należytego komfortu spania. No to siup! - powiedziałam sobie pewnego wieczora. I faktycznie.

Nigdy, przenigdy nie zakładaj sama świeżo wypranej wierzchniej warstwy materaca! Zaprawdę powiadam ci niewiasto, nie czyń tego!

Po pierwsze okazuje się, że na pierwszy rzut oka, jedno w drugie nie wejdzie, choćby nie wiem co, ale jak jest się mną, to na takie sprawy uwagi się nie zwraca. Dalej, jakoś musisz to wszystko dźwignąć, rozłożyć, ułożyć, powyszarpywać. Następnie coś dzwignęła, opuścić musisz, żeby znowu ułożyć, powyszarpywać, dopasować.
Pod warunkiem, że jeszcze szlag jasny cię nie trafił, to teraz masz jeszcze do zapięcia, licząc po obwodzie: 140+200+140, co razem daje... 480 centymetrów.
To właśnie w tym miejscu podziękujesz Bogu, że kolejne dwa metry są zaszyte na amen.
Suwakujesz największą walizkę na świecie, próbując w niej upchnąć coś, co wcale nie zamierza się tam zmieścić. Jedyne co stanowi, jako takie wsparcie, to gąbka - podstawowy składnik materaca właściwego. Niestety jest ona owinięta w jakąś ścierę, lekko szamoczącą się. Poszycie ma od wewnątrz farfocle i nie wolno ci o nich zapomnieć, gdyż wkręcą się w suwak i kicha, panie, kicha.

Nie licz na zwierzęta domowe. Amstaff stał i ciekawie wąchał suwak, kotecek ułożył się od razu, na pierwszym wyłonionym fragmencie płaszczyzny. Więc kiedy ty wyglądasz już jak parujący parowóz, zwierzęta domowe mają się jak najlepiej.
Dobrze jest otworzyć balkon, dopływ tlenu spowoduje, że nadal będziesz miała czym oddychać, lecz nie zapominaj, by nie miotać słowami obelżywymi zbyt głośno. Miotać będziesz, nie oszukuj się.
Suwak może wbić ci się w palec, to bardzo prawdopodobne. Może się też wykrzywić. Będzie się zacinał, a to przez te farfocle.

Wcześniej czy później przysięgniesz sobie, że choćby słoń zrobił gigantyczną kupę na twoje łóżko, nigdy więcej nie zdejmiesz tego czegoś.
Ostatnia prosta i już. To już wygląda w ten sposób, że materac wygląda jak materac, ale miejscami cokolwiek powyginany. Bedzie mniejszy, co poznasz po prześcieradle.
Na pociechę dodam, że się wyprostuje dość szybko.

Reasumując: nigdy, przenigdy nie wpadaj na pomysł prania czegoś, czego założenie będzie okupione takim kosztem.
Jeśli w twoim przypadku można to odnieść do biustonosza, nic to nie zmienia.

27 stycznia 2011

Gretchen w Publicznej Służbie: Drgawki

No tak, dzień chwały i wolności był, i był tylko jeden. Praktycznie było ich kilkanaście, ale nic to wszystko warte nie jest.
W poniedziałek nadszedł Neokier z wieścią, że Derekcja zmieniwszy zdanie, bo policzywszy i wyszedłwszy jej z kalkulatora, że albo biorę ćwiartkę, albo mam się wynosić z powodu, że moje cztery dziesiąte (skracając: dwie piąte) nie mieszczą się we wspomnianym kalkulatorze.
Na moje podanie nie dostałam słowa odpowiedzi, jedynie ustne przekazanie przez Neokiera, że mogę zrobić jak nakazują, albo...

Zagotowałam się i to jest zapewne najdłuższe wrzenie od czasów, w których wrzałam ostatnio, co nie jest zbyt długo. Nadal się gotuję.
Prawdę mówiąc w ogóle nie wiem po co ja to piszę, pisać o tym mi się już nie chce. Przecież można to wszystko zamieścić w jednym zdaniu i tyle, a ja tutaj sobie niby snuję, że opowieść jakaś ma wyniknąć.
Nie ma opowieści. Jest tylko walenie w rogi ludzi, którzy latami budowali renomę naszego posterunku, jest manipulacja, ukrywanie intencji, krętactwo i syf.
Trochę mnie śmieszy, że to wszystko sprowadziła, na swoją i reszty głowę, jedna z koleżanek, która chciała mieć zaznajomionego szefuńcia a koleżanka ta walczyła ze mną dzielnie latami, ale jak już tak na to wszystko patrzę, to nawet mi jej żal.
Może być, że wyleci w pierwszej turze all inclusiv.

Przychodzi lekko podstarzały samiec, z pretensjami, że nie jest alfa i nigdy nie będzie, a przecież reinkarnacją pocieszać go nie będę. Tym bardziej, że nie widzę tendencji progresywnej, ale mniejsza z tym. Przychodzi. Nie pyta, nie rozejrzy się nawet, bo oto spełniło się marzenie jego życia! Został kerownikem posterunku! Raaaaaany!
I ten gość ewidentnie onanizuje się, w ujęciu psychologicznym na szczęście, osiągniętą pozycją, bezkresnym oceanem możliwości jakie pod koniec życia zawodowego przed nim się rozpostarły, władzą, mocą i takimi tam co mężczyźni zazwyczaj lubią, choć nie każdy zaraz adekwatnie sytuację czyta.
Oto bowiem nasz Neokier, w swojej nagle i niespodziewanie odzyskanej samczości, gówno wie i jeszcze mniej rozumie. Widzę to, i najbardziej na świecie cieszy mnie możliwość wrzucenia jednego zdania, które powoduje, że powietrze z niego uchodzi jak z balonika.
Ja mam zły charakter, tylko czasem się ukrywam.
Z drugiej strony jednak, jak się wkracza w zespół ludzi pracujących ze sobą od lat, którym udało się stworzyć coś co działa, co ludziom pasuje, co budzi szacunek wśród pacjentów, a się nie umie nad tym pochylić to jest się dupa, a nie żołnierz.
Jak się nie wie NIC o zakontraktowanych usługach, a sięga się gdzie wzrok nie sięga, to jest się młokosem z właściwą młokosowi naiwnością.
Ale nade wszystkim, pozostając kamerdynerem nie powinno się siadać w fotelu prezesa, bo to żałosne jest dość i brzydko pachnie.
Mali mężczyźni są najgorsi.

Jemu się wydaje, że tego wszystkiego nie widać i to jest najbardziej żałosne. No dobrze, może jeszcze bardziej żałosne jest to, że nie chcąc powiedzieć jak będzie, czy co planuje, mówi nie wiem.

Wczoraj:

On: Derekcja policzyła [coś okropnie dużo tam liczą ostatnio] i oznajmiła mi, że liczba etatów ma wynosić 4.

Gretchen: Cztery?

On: Tak, cztery. Tyle wystarczy.

Gretchen: Jak zamierzasz zmieścić osiem osób, blisko osiem etatów, w czterech etatach?

On: ekhm... no... ekhm... Tak policzyła przy mnie derekcja...

Gretchen: Co to oznacza?

On: Nie wiem... ekhm...

Gretchen: Moim zdaniem to oznacza redukcję zatrudnienia w połowie, tak mniej więcej, bo to wynika z matematyki. Tak będzie?

On: Nie wiem...

Nie wie! Kłamie, albo jest idiotą. Nie lubię idiotów. Kłamców mogę lubić o tyle, o ile kłamią pięknie, ale to też nie jest ten przypadek.
Chłopaczyna prowadzona jak cielę, bo mu rozbłysła gwiazda, czy inna kometa.

Wiem, wiem, zionę jadem.

Tydzień temu okazało się, że nasza rejestracja nie może się tak nazywać, bo się Neokierowi kojarzy z obozem koncentacyjnym. Zaproponował nadanie nazwy “pokój pierwszego kontaktu”. Pozwoliłam sobie na uwagę, że jeśli już można otwarcie mówić o skojarzeniach, to mojej skromnej osobie “pokój pierwszego kontaktu” kojarzy się seksualnie.
Ostatecznie kwestię przełożono na przyszłość.
Zapewne tę, w której nie będzie mnie, z moimi komentarzami.

Dodatkowo nasz Neokier rozgrywa sprawę po mistrzowsku, na pewnym poziomie: każdemu mówi co innego, już ma faworytę, coś powie i się wycofa, używa zwrotów typu “my”, że niby zespół i on, udaje zainteresowanie, niczego nie przesądza, gdyż każda sprawa jest do rozstrzygnięcia przez my. Przyciśnięty wyduka nie wiem.

Jeszcze mamy tę Kobietę Rejestrującą, zatrudnioną uczciwie i wedle kompetencji, tylko nie wiedzieć czemu jest z Derekcją na po imieniu. Zapewne zbieg okoliczności.
Dziewczyna pracuje trzy tygodnie, a ma wyższą pensję niż terapeuci. Kolejny zbieg okoliczności.
Ponieważ ma wykształcenie psychologiczne, to zaraz się ją wyśle na szkolenia dla terapeutów, bo to przecież żadna przeszkoda takie zatrudnienie administracyjne, a nie merytoryczne.
Niektórym to się okoliczności zbiegają, że miło popatrzeć.

Jak ja nienawidzę czegoś takiego. Krętactwa, rżenia uczciwym ludziom w pysk, bo złodziejstwo ma większą siłę przebicia i lepiej jest umiejscowione. Nienawidzę.

Aktualnie robię, żadna to nowina, za wioskową wariatkę, która popadniętą będąc w paranoję, kręci się jak bączek i kasandrzy. Może tu jest jakiś moment krytyczny.

Ludzie, z którymi pracowałam uznali mnie za źródło zła. Kiedy dzisiaj, jako jedyna, wprost bronię przeszłości posterunku, to mają dysonans poznawczy, pardą.
Neokier z pewnością ma dane z Centrali i na moje oko to najlepiej byłoby się mnie pozbyć.
Najlepsza Szefowa jest na zwolnieniu, bo konsekwencje zawsze człowieka dościgną, a do tego umarła jej mama. Umówmy się zresztą, że jej też lepiej się pozbyć.

A ja, waham się między walnięciem drzwiami, a zatrzymaniem ćwiartki, żeby nie było debilizmowi zbyt komfortowo... I raz jestem za jednym, a raz za drugim.
Trudno mi patrzeć, mimo wszystko, jak te wszystkie lata budowania idą precz.
Trudno, choć mam już swoje miejsce.
Trudno, bo to też było moje.
Nie tak przecież dawno wszyscy byliśmy cudownym zespołem ludzi, którzy pomagając innym, byli razem.

Jaki byłby sens tej walki dzisiaj? I o co ona by się toczyła?

Chyba nie umiem się pogodzić z tym, że idąc w swoją stronę, daję przyzwolenie, że odpuszczam, że z czymś dla mnie ważnym ktoś zrobi, co zechce.
A to przecież nie jest moje, jest elementem większej układanki.

Praw fizyki pan nie zmienisz, nie bądź pan głąb.


- Ciebie Gretchen też się to tyczy - mruknęła Druga.
- Dawno nie rozmawiałyśmy...
- To nie ten tekst Gretchen, pogadamy kiedy indziej.

13 stycznia 2011

Tajemnice życia Gretchen w ujęciu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a także Administacji

Przedwczoraj wyrzekłam na życie, że przestało mnie zaskakiwać, bo nic czego bym nie przewidziała się nie dzieje, a ja w końcu jestem wiedźmą, choć jedynie krótkiego i średniego zasięgu.
Jak w polskim filmie nic się nie dzieje, popatrzę w lewo, popatrzę w prawo, zapalę papierosa, dialogi za to niektóre są dobre. Niezłe nawet one są te dialogi, ale tak czy inaczej chce się wyjść z kina normalnie.
Pojawiający się mężczyźni chcą seksu, bo czegóż miałby chcieć więcej od Gretchen dany osobnik płci przeciwnej, w pracy daje się zaobserwować jedną z najpiękniejszych katastrof w jakich uczestniczyłam, dzień do dnia podobny, a jedyne co ostatnio urozmaica codzienność to kolejne pogrzeby.
Z której strony nie spojrzeć, to i tak widać, że niespodziewanego spodziewać się nie można. Więc wyrzekłam sobie głośno, na co Pino mi odpowiedziała oj, kusisz los, kusisz.
Gdyby ktoś mnie zapytał, to osobiście nie mam wrażenia, że kuszę kogokolwiek, w tym zawiera się i los, ale nikomu też odbierać nie będę prawa do własnej opinii.

Specyficznie zdefiniowana nuda, zamknięta w ramkach przewidywalności biegnących wydarzeń, złapała mnie w swoje szpony i trzyma gardłowo.
W końcu żadna to rozrywka, że Eksmen napisze kolejnego maila o tym, jak bardzo ślimaczą się bankowe procedury zwalniające mnie z kredytu na nieruchomość, która od blisko ośmiu miesięcy nie jest już moją własnością. Pewnego pieprzu sprawie dodaje myśl, że Eksmenowi cegła na głowę spadnie w drewnianym kościele i w wyniku tego doniosłego wydarzenia ja stracę wszystko co mam, gdyż bank zwróci swe oblicze w moim kierunku z uprzejmą prośbą o spłatę należnej kwoty. Wystarczy jednak sobie wyjaśnić, że on przecież nie chodzi do kościołów, a cegły same z siebie na człowieka nie lecą i już jest jakoś lżej.
W przypadku braku adrenaliny, mogę też pomyśleć o swojej bezdennej głupocie, wyrażającej się zrzeczeniem prawa własności z nieruchomości ZANIM zobowiązanie kredytowe było przepisane na Eksmena wyłącznie i tej dziecinnej wierze w jego zapewnienie, że tak chce bank. Ale potem sobie myślę, że nie jestem piranią, suką, czy czymś mniej więcej takim, i od razu mi się poprawia, a także uspokaja.

Zatem nuda.

Nowy kierownik jest tak... no, jakby to elegancko... tak bezbarwny (brawo!), że szkoda gadać.
Całkiem nowa droga zawodowa dostarcza radości z domieszką przygody. Tak, to prawda jest.

Całokształt spowodował zakrzyknięcie, o którym na wstępie.

Dzisiaj, po porannym spacerze z Gretą, co miało miejsce gdzieś około południa (dobry piesek), zajrzałam do swojej skrzynki na listy. Poniewierało się tam, smętnie i samotniczo, awizo. Wzięłam biedactwo z westchnięciem, że pewnie znowu ci od prądu się denerwują, że nie zapłaciłam w terminie. Sprawdziłam datę, wjechałam na górę (o dziwo, winda zadziałała), wrzuciłam karteczkę do torebki i wyszłam do pracy.
Przez okna, nówki poczty wyremontowanej jak ta lala, zobaczyłam, że nie ma kolejki, więc weszłam.
Pani przyniosła kopertkę i tam bazgrze na tych swoich karteczkach, a ja łypię ciekawie.

Ministerstwo Spraw Wewnętrzych i Administracji.
Departament Spraw Obywatelskich.
Wydział Udostępniania Informacji.


?!?!?!?!?!?

Wyszłam z poczty i zachowując wszelkie procedury spokoju, zupełnie nie przewidując treści, odczuwając pewną radość, że to wszak nie ci od prądu, rozerwałam kopertę.

Czytam:

Uprzejmie informuję, że do Wydziału Udostępniania Informacji Departamentu Spraw Obywatelskich MSWiA zwróciła się Pani (imię i nazwisko) z prośbą o udostępnienie adresu Pani Gretchen, córki... urodzonej... w celu odszukania i nawiązania kontaktów z cioteczną siostrą.

W związku z powyższym...
itd.

Yyyyyyyyy...?

W pierwszym odruchu się wzruszyłam, że ktoś w ogóle mnie poszukuje, że poszukuje mnie ktoś z rodziny wzruszyło mnie w dwójnasób.
Ale kto to może być?

Dzwonię do Matki Mojej - matka jest tylko jedna i takie rzeczy wie z całą pewnością. Moja jest tylko jedna, ale mówi do mnie yyyyyyyyy? i stoimy w miejscu, ale przynajmniej już we dwie. Matka duka wstrząśnięta, że to nikt z jej strony, bo niby kto?

- Więc może - mówi - to od strony ojca twego?

- Mamo, jeśli nie z twojej strony, to z całą pewnością ze strony ojca, bo takiej awangardy, żeby mieć więcej rodziców niż dwoje nie ma nawet w naszej rodzinie - odpowiadam dumna z siebie.
Matka moja potwierdza skwapliwie. Zaczynam dochodzenie, ale nie mam zbyt wielkiego wsparcia.

- Ty się zupełnie nie nadajesz na Holmesa, mamo! - rozgorycznie w moim głosie słychać wyraźnie. - Weź pomyśl, kto to może być. Przecież jeśli jest to moja cioteczna siostra, to musiało być tam jakieś dziecko mniej więcej w moim wieku!

- Dlaczego mniej więcej w twoim?

- Boże! Mamo! No przecież chyba nie mam osiemdziesięcioletniej ciotecznej siostry?

- Raczej nie, faktycznie... Ale to nazwisko jest bez sensu.

- Dziewczyna mogła wyjść za mąż, tak? I już nie nosi tego samego nazwiska, co rodzice.

- No tak. Poza tym z dziesięciorga rodzeństwa twojego tatusia [jak ja lubię jak ona mówi tatusia], tylko trzech było chłopaków, reszta to dziewczyny, więc...

- No! Więc ona i panieńskie może mieć zupełnie inne niż ja!

- Dziwna sprawa.

- No dziwna.

- Ale czego oni od ciebie chcą? Martwię się.

- Bo ty to się zawsze martwisz. Nie wiem czego chcą, nie wiedziałam nawet o istnieniu takiej procedury. Może ojciec umarł [tu w tle pojawia się myśl o kolejnym pogrzebie...], albo jest ciężko chory, albo coś odziedziczyłam, albo już sama nie wiem co...

- Ja też nie wiem. Co zamierzasz?

- Zadzwonię tam, do tego Wydziału i dopytam jakie mam podać dane.

- Nie dawaj adresu!

- Bosz...

- Co?

- Nie jestem upośledzona, o czym powinnaś wiedzieć najlepiej.

- Nie chcę, żebyś miała jakieś kłopoty.

- Wiem, ale może to coś miłego. Kurka.

No i tak sobie gawędzimy jak ślepa gęś prowadząca kulawe prosię.

W otoczeniu wrze. Nasza psychiatrzyca wykazuje ożywienie od dawna nie dające się zauważyć, Najlepsza Szefowa wybałusza się na tekst pisma ministerialnego, Ola niemal śpiewa i tańczy, że super serial brazylijski, i że ona też by tak chciała. Pino się zastanawia czy to nie jakiś psychopata, który chce mnie zamordować.
Ja czuję niezdrowe podrygiwanie w sobie.

Plan jest prosty, przynajmniej w pierwszym kroku: zadzwonię do Wydziału i dowiem się tego niewiele, czego mogę się dowiedzieć, a potem pomyślę co dalej.

Siostra cioteczna w celu odszukania i nawiązania kontaktów... Yhmm...
Szkoda, że nie jakiś big, bad and handsome man...
Cioteczna siostra...

Yhmmm...

9 stycznia 2011

Bóg, jeśli chce kogoś doświadczyć...

Cały dzień dzisiaj błąkał mi się po głowie pomysł napisania czegoś, ale bardzo chciałam, żeby to było coś bardziej optymistycznego, innego niż dotąd od długiego czasu.
A coś we mnie mówiło, żeby napisać... Mniejsza o to, w każdym razie o czymś innym.
Napisałam, co napisałam.
Było dwadzieścia minut po północy kiedy opublikowałam tekst. Jeszcze wymieniłam z Pino komentarze.
Spojrzałam na zegarek i doszłam do wniosku, że pora na nocny spacer z Gretą.
Wszystko jak zwykle: buty, smycz, klucze, winda.

Winda.

Weszłam do windy, wybrałam zero.
Po chwili wszystko zaczęło migać. Raczej nigdzie nie jedziemy, ani w górę, ani w dół.
Nadchodzi ten nagły przypływ braku powietrza, ale spokojnie, spokojnie... Jestem w stanie to opanować przecież. Jest powietrze, sporo przestrzeni, tylko ja i Greta... Opanowałam swój mózg. Spokój. Mam czym oddychać, w gruncie rzeczy do uwięzienia ta winda jest lepsza, nie jest źle.
Pies się trochę dziwi co się dzieje, a to wymusza na mnie dotarcie do medytacyjnych głębin czegokolwiek zbliżonego do opanowania. Jeśli ona zacznie panikować, to się nie pozbieramy obie.

Spokój.

Oddech.

Przycisk alarmu.

Nic.

Alarm. Nasłuch.

Nic.

Alarm w trybie ciągłym.

Nic.

Guziczki migają sobie, winda stoi jak stała, psa udało się oszukać, we mnie nawet nie ma paniki. Próbuję zgadnąć czy jutro rano to ludzie idą do pracy, bo poniedziałek, czy do kościoła, bo niedziela. W najgorszym przypadku się prześpimy w windzie. Mam puchówkę na sobie i własnego psa, jakoś to będzie.

Alarm.

Nasłuch.

Nic.

Nagle jakby szumek wzlotu, ale winda nie rusza.

Alarm.

Cisza.

Alarm.

Alarm.

Alarm.

W nieskończoność.

Coś zachrobotało, ale nie wiem gdzie. Wszystko w sumie mi jedno gdzie. Najwyraźniej ktoś coś usłyszał.

Krótki alarmik, żeby potwierdzić swoją obecność.

Jakieś dźwięki dochodzą nadal, jakby ktoś się starał otworzyć windę.

Króciuteńki alarmik, że tu jestem.

Mikrosekundy cierpliwości i drzwi się otwierają, a za nimi nasz pan Krzysztof, który mówi, że jego syn wracał z imprezy i usłyszał, bo nikt poza nim.
Wiele pięter liczy nasz dom, na każdym gdzieś około dziesięciu mieszkań.
Pan Krzysztof gorzko mówi, że nikt z mieszkańców nie usłyszał.
Ja mówię tylko dziękuję, na co on że nie ma za co, a ja że i jest.

Drugą windą, jak kamikadze, pomykam w dół, bo pies, spacer... Wszystko mi odpuszcza i zaczynam ryczeć jak durna jakaś. Wiem, że to normalne.
Trudno mi złapać oddech, nagle jest jakiś urywany, coś tam coś tam.

Wracamy do domu. Otwieram drzwi i nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Dziwne.

Znajduję wiadomość od Pino. Pod moją nieobecność wszystko toczyło się swoim rytmem, co jest tak oczywiste, że nie ma sensu o tym pisać, czy myśleć.

Spojrzałam na zegarek. W sumie nie wiem po co , bo byłam przekonana, że wszystko trwało dwadzieścia minut. Nie było mnie półtorej godziny.

Gdzieś tam, w tej niewiele znaczącej historii, jest esencja życia.

Bóg, o ile chce kogoś doświadczyć, nie pozwoli mu na chwilę wytchnienia. Tak długo, aż barania głowa nie zrozumie.

Nadal nie rozumiem. Niestety.