30 maja 2010

Mężczyźni - katalog pozornie pesymistyczny [2]

SAMIEC ALFA (WERSJA BETA) - do złudzenia przypomina samca alfa (alfa), lecz w istocie swojej ma jeszcze wiele przed sobą.
Samiec alfa (wersja beta) miał kiedyś potencjał, który zaprzepaścił z różnych powodów. Coś mu stanęło na przeszkodzie i przeszedł do innej kategorii, choć się otrząsnął i bardzo chce powrócić do źródeł.
W związku z zaistnieniem w nim żródła szanse ma przeogromne, acz łatwe do ponownego zaprzepaszczenia z powodu wcześniejszego rozmemłania się.
Będzie robił początkowo dwa kroki do przodu i trzy do tyłu, przy dużej staranności proporcje zaczną się odwracać, a w optymalnej wersji rzeczywiście wyjdzie na prostą.

Wszystko zależy od tego kiedy go spotkasz.

Jeśli kiedyś tam, to i tak przegrałaś, bo zboczył gdzieś tam.
Jeśli chwilę po otrząśnięciu się przez niego, nie miej zbyt wielkich nadziei - pokusa łatwego może wygrać.
Jeśli na etapie dwa do przodu - trzy do tyłu, powinnaś bardzo kochać i być cierpliwa ponad miarę, wtedy macie szansę.
Uważaj, żeby nie przeoczyć jego powrotu do innych kategorii. Może właśnie już nie zmierza do źródła, lecz odpuścił sobie. Przekonasz się, choć lojalnie uprzedzam, że może cię to bardzo dużo kosztować.

Samiec alfa (wersja beta) jest w jakimś sensie pozorantem, gdyby nim nie był byłby samcem alfa (alfa).
Uważaj na pozory kobieto, uważaj.
Tym bardziej, że on sam upierał się będzie przy prawdziwości swoich zachowań, autentyczności, choć wcześniej czy później przekonasz się jak to jest naprawdę. Oby nie zbyt późno.

Samiec alfa (wersja beta) tęskni za miłością, bliskością, za prawdą między kobietą i mężczyzną. Ma jakieś mgliste wyobrażenie, coś przeczuwa. Wie i nie wie. Z pewnością będzie się bał.
Równie dobrze możecie wygrać, jak przegrać.
Powodzenia.


PROSTY CHŁOP - mężczyzna nie opierdalający się w tańcu, że tak powiem.
Nie czaruje, nie zrzędzi (przynajmniej na początku) tylko z całą parą własną rusza na kobietę.
Wiele nie przeczytał, lubi kino akcji, w szkołach zbyt długo nie siedział, choć może mieć niezły fach w rękach. Nie zapewni ci zbyt wielu rozrywek, w tym jeszcze mniej intelektualnych.
Chce zupy, ziemniaków z mięchem i dobrego dla siebie seksu wieczorem. W udoskonalonej wersji jest niesamowitym kochankiem - zwierzakiem.
Jego życiowe przełożenia są proste, niekiedy prostackie. Jest głęboko przekonany, że prawdziwych mężczyzn już nie ma, jeśli nie liczyć jego samego, a baby się rozpuściły jak dziadowski bicz.
Potrafi być uroczy, zwłaszcza w udoskonalonej wersji...
Docenia w kobiecie to, co w jego opinii jest w kobiecie istotne: tyłek, piersi, częstotliwość chęci seksualnych i zdolności kuchenne, gdyż jeść trzeba.
W obyciu jest raczej surowy, jakby ciosany.
Ma swoje zalety, które doceni wiele kobiet.

NAUCZYCIEL - wybiera kobiety zdecydowanie młodsze od siebie chcąc pokazać im czym jest życie, jak może smakować, co warto, co niekoniecznie.
Wprowadza je w świat erotyki i rozkoszy, choć jeśli świat nie zmieni kierunku, to okaże się coś jednak przeciwnego - młode kobietki będą uczyć starszych od siebie mężczyzn. Może już i dzisiaj tak jest, kto wie?

Nauczyciel musi mieć w sobie COŚ, co je przygna do niego. Oczywiście może to być sytuacja materialna, pozycja społeczna. Może to być też zagadka, chęć wejścia w świat dojrzałego mężczyzny, próba zobaczenia jak to jest. A i on może mieć różne motywacje: od powrotu do smaku młodziutkiego ciałka, po opętańczą miłość
.
Stara się i jest systematyczny, Bywa w tym uczciwy. Bywa, że kocha prawdziwie.

Zaprasza ją do swojego świata współuczestnicząc w jej świecie. Przy odpowiednich warunkach brzegowych mogą spędzić ze sobą resztę życia. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że w niej obudzi się ciekawość innego mężczyzny i za tą ciekawością pójdzie, rujnując go emocjonalnie do szczętu, albo pozostawiając z poczuciem nadwyrężenia finansowego, albo z jednym i z drugim.
On, może utrzymać swój życiowy program w mocy, a może sobie odpuścić.
Życie niekoniecznie lubi programy, więc zacznie samo go uczyć.
Ile się nauczy?


cdn...

25 maja 2010

Moja Droga Gretchen [12]

- Nagle zabrakło mi czasu, właściwie na wszystko. Jeśli w tym braku z czegoś mogę się jeszcze cieszyć, to z niedawnej radości jego posiadania.
Program przerzuca mnie do starszych wersji wykorzystując moją znakomicie działającą pamięć operacyjną.

- Przywiązałaś się do czasu?

- Przywiązałam się. Do rytmu. Braku, który dziś jest nadmiarem. Trochę tak, jakbyś stworzyła siebie i w sobie była, i całkiem była nieźle, aż niespodziewanie jedno coś wywołuje drugie coś, a to drugie, trzecie, czwarte i pierdylionowe. Początkowo nie bardzo wierzysz, ale jakoś to będzie - tak sobie myślisz, potem niby się naginasz, żeby niby rozpoznać po skutkach.

- Skutkach?

- Skutkach, czyli konsekwencjach. Szłaś a biegniesz, myślałaś a używasz mózgu jak maszynki, zatrzymywałaś się a dzisiaj mówisz za chwilę, czułaś a nie czujesz, śniłaś a śpisz, byłaś a już nie wiesz czy jesteś próbując złapać w dłonie najleższy dowód własnego bycia.
Nie, nie trwania, bycia.

- No i?

- No i masz kolejne skutki konsekwencji, albo konsekwencje skutków. Gonię siebie mając skończoną świadomość nie-podążania. Nie widzę swojego cienia choćby. Przestaję widzieć, staram się dotrwać.

- Do czego?

- Nie wiem... Z przyzwyczajenia może...

- Przyzwyczajenia?

-Zadajesz dzisiaj tylko pytania... Nie wiem... to chyba ma sens, ale niekoniecznie znam odpowiedzi.
Z przyzwyczajenia do bycia i gonienia, nawet wbrew sobie. Zupełnie jakbym się przestawiała na opcję konieczną, tylko komu konieczną?
Jestem niewolnikiem rzeczywistości, która stwarza mnie na jakieś nowo cholerne, którego nie chcę i którym gardzę, nie mając chwili przekładam sekundy na przyszłe minuty. Mówię sobie jeszcze chwila i będę wiedziała, znajdę, zdecyduję, poukładam, poodzielam, zbiorę, nie ustąpię, odpuszczę, wróci oddech. Nie za bardzo oddycham, bez żadnej przenośni.

- Męczy mnie słuchanie...

- Nie bardzo masz wyjście jak sądzę, choć rozumiem co męczy. Spróbuj wyobrazić sobie...

- Jak ciebie męczy?

- Na przykład.

- Wyobrażam sobie, tylko nie bardzo to wszystko rozumiem.

- Wiem, to trudne lub bardzo trudne.

- Chodzi o to, że patrzę na ciebie jak robisz to czy tamto i teraz nie wiem o czym mówisz.

- A ja nie wiem kto mógłby wiedzieć skoro ty nie wiesz.

- Słuchaj, tobie się wydaje, żeś jakaś taka wyjątkowo pokrzywdzona, to bez sensu.

- Nie czuję się wyjątkowo pokrzywdzona niezmiennie czując się wyjątkową, co też jest źródłem kłopotów. Chociaż nie, jestem wyłącznie śmiertelnym zmęczeniem. Zmęczeniem pozbawionym czasu.

- Czasu na co?

- Na zwykłe i proste rzeczy, na brak prostoty, na niezwyczajność.

- Hmm?

- Żeby coś przemyśleć potrzebuję już co najmniej doby, żeby popłakać powinnam napisać podanie z trzytygodniowym wyprzedzeniem, żeby, żeby, żeby, a czasu nie ma...

- Jest to, że nie potrafisz go odnaleźć...

- I jeszcze coś... Kiełkujące lecz już wyraźne. Niechciane, spychane i kopane.
Nie mam chwili do spotkania się ze sobą, poczucia czegoś naprawdę.
Siedzę nocą, budzę się wyczerpana już w blokach startowych. W tych pięknych okolicznościach za często muszę tłumaczyć, wyjaśniać, prostować, udowadniać.
Mogę to zrobić bez naciągania rzeczywistości tylko wiesz, nie mam siły i coraz mniej mi się chce, a czuję ten idiotyczny przymus stania po stronie własnej prawdy, chwilami wyglądającej nawet na obiektywną.
Znasz mój stosunek do wszelkich prawd prawdziwych, tak? A ja muszę bronić oczywistości, przypominać. Przypominać więc pamiętać, nie mogę sobie pozwolić na brak pamiętania, na umykanie szczegółow. Wszystkie te filmy przechowuję i układam na kolejnych półkach w prywatnym archiwum. Żeby nie można było czegoś tam wygrzebać i rzucić mi szmatki nieprawdy.
Więc jeśli o czymś marzę to o zapomnieniu...
To byłoby niesamowite móc pozwolić sobie na lekkie powiedzenie nie pamiętam. Albo mieć inną konstrukcję pozwalająca chrzanić sytuacje, ludzi, zarzuty przykryte udawactwem.

- Duszno jakoś, może otwórz okno?

- Okna są otwarte, co jak widzisz w niczym nie pomaga.

- Zagraciłaś przestrzeń. Całe to archiwum przydusza. Widzę ile tego jest. Zacznij wypieprzać graty, zrób porządki, to z wiosną robi tylu ludzi.

- Nie widzę wiosny, po mojej stronie wciąż sezon jesienno-zimowy. Nie zapowiada się na zmianę.

- Zmiany się nie zapowiadają, po prostu przychodzą cichutko, bez rozgłosu.

- Wiem, słyszałam o tym od ludzi.

- Więc?

- Jeszcze nie.

- A kiedy?

- Za chwilę?

- Długo już to powtarzasz.

- Odkładam i przekładam. Coś jednak porządkuję, na tyle na ile mnie stać w tej chwili.
Kilka gratów wyleciało, jacyś ludzie razem z nimi. To jest zaleta braku czasu - przestajesz się zastanawiać zbyt długo, przemyśliwać do kości.
Upraszczasz.
Upraszczam.
Tylko nieustannie przybywa danych, które trzeba poddać koniecznej analizie. Coś wraca, ktoś wraca i czegoś chce, ja wracam do starych spraw. Jestem jak młynek, któremu nie pozwala się przestać pracować: mieli i mieli.

- Się nie przepal.

- Się staram, bo dzieją się także rzeczy piękne. Dla nich się staram, szkoda stracić to wszystko.

- One nie są twoje, te piękne rzeczy...

- Nie są, nie są - jasne - lecz mam szansę widzieć jak nabierają kształtów i zapachów.

- I to ci wystarcza?

- Radość jest tym czym jest. Pojawia się, chcę ją zauważać. Dotykać. Uczestniczyć.

- Co z tobą?

- Odcięta od czucia, myślę. Myślenie powoduje zmęczenie. Zmęczenie mnie wykańcza zaciemniając wyraźne widzenie. Poruszam się w półmroku, bez kompasu.
Słuchaj, poruszam się nie zmierzając w żadnym, ściśle określonym celu. Wykonuję ruchy od do świadomie rezygnując z obierania kierunku. Przedziwny rodzaj wolności niewolnika.

- Ładne...

- Może...

- Coś zamierzasz?

- Nie ruszam się z miejsca.

17 maja 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Pismo

Rządy ewidentnie carującej Dyrekcji mają się dobrze, wzmacniają się niejako, wszystko idzie ku sile i kontroli, co za jakiś czas powinno nam dać monarchię absolutną, albo coś a la w podobie.
Część tego procesu zmierza w kierunku od paszczy ku papierowi czyniąc go widzialnym i właściwie to dobrze, bo pierwszy okres (błędów i wypaczeń) był raczej wyłącznie słyszalny. Mało bębenki w uszach nie popękały.
Papierzydła śmigają, aż miło popatrzeć. Jedne idą wewnętrzną pocztą, inne faksem, i z powrotem.
Jak tak dalej pójdzie to prośba o pisemną formę też będzie pisemna i czas ten zostanie przez historię określony jako epistolograficzny.
Wiele jeszcze przed nami.

Wspomniany wcześniej szeroko i pierwszoplanowo kolega, który udał się do Moskwy utrzymał swoje wątłe miejsce na naszym Posterunku, ale nic za darmo.
Miał on otóż rozważyć w swoim sumieniu, po przeprowadzonym jego rzetelnym rachunku, w jaki sposób konkretnie zamierza zrekompensować Publicznej Służbie swoją trzydniową, skandaliczną nieobecność.
Rozważył i zdecydował, że odda każdą wydartą Służbie godzinę, co do minuty.
Dobry z niego i oddany poddany.

Swoje wnioski przedstawił oficjalnie, w pozycji na baczność, Najlepszej Szefowej, która tę radosną dla wszystkich wiadomość przekazała nie mniej oficjalnie i w pozycji zasadniczej, Dyrekcji.

Dyrekcja dobrotliwie pokiwała głową, z zadowoleniem przyjmując postawę tak pięknie wytresowanych pracowników, którym dwa razy powtarzać nie trzeba, choć sami muszą powtórzyć od trzech do pięciu razy, co wynika z zaprzątnięcia dyrektorskich głów sprawami wagi najwyższej.
Pokiwawszy i przyjąwszy wydała pisemne polecenie pisemnej odpowiedzi (oto jaskółka preepistolograficzna), żeby potem nie było totamto.

Kolega się natężył i naprężył, podrapał po głowie i zasiadł do pisania, a proces ten poprzedzony był kilkudniowym, głębokim zastanowieniem nad przedmiotową kwestią.
Muszę przyznać, posypując całą siebie popiołem, że nie śledziłam twórczego trudu współpracownika i to wcale nie z wrodzonej dyskrecji, czy braku wścibskości. Doprawdy, brak wścibskości trudno mi zarzucić, z dyskrecją sprawa ma się znacznie lepiej.
Zajęta innymi punktami zapalnymi, zupełnie przeoczyłam rzecz całą.

Szczęśliwie Ci z Góry czuwali, żebym jednak nie została pozbawiona możliwości zapoznania się z owocem kolegi, pardą.

Jakoś ze trzy dni temu usiadłam sobie przy nowoczesnym biurku w pomieszczeniu naszej rejestracji, błądząc wzrokiem bezmyślnie i niejako przy okazji omiatając spojrzeniem to piękne pomieszczenie, biurko i artystycznie rozrzucone na nim dokumenty wagi różnej.

I nagle zobaczyłam to.

Odkąd zobaczyłam, moje życie się zmieniło.

Chciałabym się nauczyć na pamięć, ale to zdecydowanie przerasta moje możliwości.
Chciałabym móc zachować tę treść w sobie na zawsze.
Chciałabym umieć tak pisać. Lekko, klarownie ze swadą.

Jak to się stało, że inni przeoczyli nie dojdę, ale zadbałam o to, żeby mogli poczuć zbawienne działanie jednego, jedynego zdania wypełniającego, w jakże skończenie doskonały sposób, treścią Pismo zaopatrzone we wszelkie niezbędne nagłówki.
Stan, który zawładnął mną, udzielił się i targa nieustannie wieloma osobami, więc na naszym Posterunku mają miejsce wstrząsy o niespotykanej dotąd sile.
Zrobiono kilka kopii, jest pomysł powiększenia, oprawienia i zawieszenia na ścianie tego dzieła, które bez wątpienia zachowa się w pamięci potomnych.

Postanowiłam więc zawiesić je i tutaj, w tym moim skromnym zakątku, by niosło radość i szczęście każdemu, kto zechce przeczytać.



"Zaległe godziny chciałem odpracować systematycznie zostając dłużej w pracy każdego dnia, tj. przychodząc wcześniej lub kończąc później, tak by z końcem maja suma zaległych godzin była równa sumie dodatkowych godzin pracy."



Trudno uwierzyć, ale Dyrekcja uznała tę deklarację za zbyt mało precyzyjną i domaga się kolejnych wyjaśnień.
Oczywiście na piśmie.



W następnym odcinku: Gretchen, Publiczna Służba i Żywioły.

11 maja 2010

Mężczyźni - katalog pozornie pesymistyczny [1]

CZARODZIEJ - czyli ten, który wie. A właściwie, Wie.
Ma czar, jest tajemnicą i dba by nią pozostać, w stopniu niezgłębionym dla kobiety, ponieważ tylko na tym snuje swoją nić. Misterną i lepką.
Zna słowa wcześniej niesłyszane.
Tka frazy, zgłębia, pogłębia i dociera.

Jest niepowtarzalny dopóki nie spotkasz kolejnego czarodzieja, ale w tej danej chwili wydaje ci się niemożliwym spotkać kiedykolwiek kogoś, choćby zbliżonego do obrazu jaki sama w swojej głowie malujesz, przy jego magnetycznej pomocy.
Jego życie to gotowy materiał na co najmniej kilka książek, jeden serial, a może i nawet film długometrażowy.
Jest przepełnione cierpieniem, esencją poszukiwania, niegasnącą tęsknotą za znalezieniem Jej oczu, smaku i zapachu.

Udręczony szukaniem odnajduje Ciebie, zazwyczaj przypadkiem.
Wobec braku przypadków w znanym nam wszystkim świecie, pozostaje Przeznaczenie.
Przeznaczenie, które odpowie na każdą twoją tęsknotę, głęboko schowaną być może od lat, być może od niedawna.
Wyczuje ją w ciągu kilkunastu minut, bo przecież gdyby nie miał punktu zaczepienia, który jest w tobie, musiałby zniknąć natychmiast, jako istota zupełnie nie na miejscu.
Czeka na znak, czy dobrze trafił.

Będzie cię otulał słowami, obietnicami, rozbudzał twoją wyobraźnię.
Wszystko jest od dziś możliwe, bo oto wreszcie, po latach emocjonalnej poniewierki, spotkaliście się.

Przepełniony cierpieniem mężczyzna szukający wytchnienia. Piękne i kuszące skoro znajduje wytchnienie w tobie.
Poradzisz sobie z myślą o jego przeszłości, nie dopuścisz cienia myśli domagającej się od ciebie jakiegokolwiek zdrowego rozsądku. Choćby tego, że nawet jeśli ta przeszłość jest prawdą, to zmierzyć się będziesz musiała z czymś strasznym.
Nie.
Uwierzysz w jego słowa i gesty.

Kiedy tylko poczuje, że ma cię w zasięgu, na wyciągnięcie ręki, nagle zacznie się leciutko wycofywać, co prawdopodobnie sprawi, że przyspieszysz kroku.
Błąd.
Odtąd on będzie coraz dalej, ty będziesz biec coraz szybciej.
On będzie szybszy.
Zniknie za horyzontem.

INTELEKTUALISTA - niekoniecznie musi być nadzwyczajnie atrakcyjny fizycznie.
To kolejny, po czarodzieju, uwodzący słowem.
Umie robić to tak, że otwierasz oczy ze zdumienia i padasz na kolana przed jego wiedzą, oczytaniem, umiejętnością myślenia.

Nie musi czarować - wie w czym tkwi jego siła.
Trochę potrzyma cię na dystans, żeby sprawdzić czy rozumiesz trudne słowa. Jakiś czas później zacznie się zbliżać, a ty zaczniesz omdlewać na samą myśl, że KTOŚ taki tobą właśnie się zainteresował.
Kolejne omdlenia spowoduje następna myśl, że KTOŚ TAKI mógłby cię dotknąć.
Zacznie być, w twoich oczach, coraz piękniejszy fizycznie, zaczniesz dostrzegać co w jego fizyczności ciekawe i choćbyś znalazła jedną tylko rzecz, to i tak ona urośnie w tobie do niebotycznych rozmiarów.

Kobiety mają seks w głowie, nie w narządach, i nikt nie wie o tym lepiej od intelektualisty.
Nie ofiaruje ci tego, co każdy inny - nie kwiaty, nie kolację, nie.
On da ci książkę, płytę, zaprosi do teatru, w ostateczności do kina. Możliwe jest też zaproszenie na koncert w filharmonii. Będzie wiedział lepiej od ciebie. Będzie twoim przewodnikiem po skomplikowanym świecie prawdziwej literatury i sztuki w ogólności.

Nie będziesz wiedziała jak jesteś czytelna dla niego z tym swoim zachwytem, głodem w oczach proszącym o więcej.
Położysz się na talerzu, razem z nożem, widelcem i jego ulubioną przyprawą, czekając na spełnienie.

O ile nie jest żonaty, a ty nie jesteś zwyczajnie głupia, to macie szansę

SAMIEC ALFA (wersja alfa) - zjawisko unikalne w przyrodzie. Absolutnie unikalne.
Samiec alfa (alfa) to zrównoważony na miarę męską osobnik, który dokładnie wie czego chce.
Ma kontakt ze sobą, nie rozdrabnia się, nie szuka pieprzu w malinowym gaju.
Ma zasady, od których nie odstępuje, lecz nie jest debilnym zakapiorem.
Myśli.
Czuje.
Umie mówić, ale nie pieprzy jak potłuczony.
Kobiety go kochają za samo to, że jest.

O ile się po drodze nie zepsuje mogą być z niego ludzie, ale jak się zepsuje schodzi do innej kategorii i przestając być tym, kim jedynie przupuszczalnie już był.

Samiec alfa (alfa) nie jest zwierzęciem wyrywającym laski.

Samiec alfa (alfa) jest człowiekiem.
Błądzącym, poszukującym, omylnym, ale człowiekiem.
Ma klasę.
Niczego nie musi sobie udowadniać przy użyciu kobiety. Szanuje ją, okazuje to, ale nie robi z siebie fircyka.
Ma dystans i naturalny ogień.

Seksualnie żadna inna kategoria mu nie dorówna (właściwie żadna inna kategoria mu nie dorówna po prostu), bo czując słucha, jest uważny.
Raczej się nie zawiedziesz. :)

Będziesz musiała pogodzić się z autonomią części jego terytorium, z brakiem dostępu do niektórych spraw.
Jeśli nie umiesz wypadasz od razu.
Jeśli umiesz, jesteś kobietą i nie cudujesz jak to babki potrafią, może właśnie dotykasz męskiego misterium.

Samiec alfa (alfa) jest lojalny, uczciwy, fascynujący.

Nie ofiaruje ci misia na walentynki, nie założy kapciochów, nie będzie z uwagą się pochylał nad twoim świeżutkim manicurem.

Nie usidli cię, nie omami, nie osaczy.

Mężczyzna-wyzwanie. Tylko dla prawdziwie kobiecych kobiet.

Szacunki mówią, że jest ich na świecie około dziesięciu, licząc w sztukach.


cdn...

8 maja 2010

Orange - historia osobista (część II)*

Człowiek popełnia błędy nie raz i nie dwas, normalne i wpisane w egzystencję jest to, ale najgorsze są takie malutkie, tyciusie błędziki, które wcale na siebie nie wyglądają w chwili popełniania, a rykną za jakiś czas.
Wiele lat temu związałam się z dzisiejszym Eksmenem... Nie, to nie będzie dramatyczny opis rozkładu, rozczarowanych szczerze przepraszam.
Nie zmienia to faktu, że kiedyś się z nim związałam, zapewne po to by dostąpił zaszczytu bycia Eksmenem - wszystko jest po coś.
Ponieważ Eksmen rozpoczął działalność pracową wcześniej niż jego oblubienica goniąca za zupełnie kobiecie niepotrzebną edukacją, numer mojego telefonu komórkowego został przypisany jemu właśnie, jako wiarygodnemu gdyż pracującemu. Tutaj zaczaił się maluteńki błędzik, który dzisiaj ponownie się odezwał szarpiąc me nerwy niczym struny gitary elektrycznej.
Wybrałam Orange, dawniej Ideę, dawniej 22 lipca.

Z biegiem czasu, po licznych perypetiach, On stał się Eksmenem, ale ponieważ są we wszechświecie sprawy niezmienne, mój numer dalej był jego. To jest to międzyludzkie zaufanie ponad podziałami, prawda. I słusznie, bo płaciłam uczciwie, choć nie zawsze bardzo terminowo.
Mogłam nie płacić. Do kogo przyszedłby straszliwy komornik? Hę?

Postanowiłam położyć kres ostatniemu (przedostatniemu) przyczółkowi jakiejkolwiek wspólnotowości, co w znacznym stopniu Eksmen mi ułatwił wycofując się jednostronnym oświadczeniem woli z poprzedniego jednostronnego oświadczenia woli, że kontaktu nie będzie, a wszystkie niezałatwione sprawy same się załatwią. Okazało się, że życie nie rzuca się aż tak bardzo naszym oczekiwaniom w objęcia...
Zderzony z rzeczywistością formalną przyszedł do woza.
No to ja niewiele myśląc postanowiłam to wykorzystać i przepisać ten numer na siebie czyli, jak to się pięknie określa, zrobić cesję. Bardzo ładne słowo.

Śniłam sny o potędze, że nareszcie cesja umożliwi mi wrzucanie kwoty rachunków w koszta mojej firmy, że wreszcie upragniony iPhone, który z pewnością zdążył już spuścić z tonu w cenie, i tym podobne fantazje.

W czymś, co wielu nazywa międzyczasem, zdarzało mi się dowiadywać o cenę iPhona, bo ta cała Orange zaczęła wydzwaniać, kiedy tylko zwęszyła koniec umowy. A na iPhona się zawziłam. Jeden mówił tak, inny tak, kolejny miał oddzwonić w celu ustalenia szczegółów za dwa dni i do dzisiaj się nie odezwał, a było to ho ho ho ho temu.

Ostatnie dni poświęciłam na dopinanie szczegółów, bo nie po to jestem klientką Orange od czasów 501, żeby nie wiedzieć jakie trudności mnie czekają.

Wyobrażałam to sobie tak: pojawiam się w wyznaczonym punkcie ja oraz Eksmen, każde z wymaganymi dokumentami, robimy cesję, zawieram nową umowę, dostaję białego iPhona 3G(pardą)S o pojemności 16GB, Eksmen znika, ja jestem szczęśliwa.

Naprawdę zrobiłam wszystko. Zadzwoniłam do salonu, w którym miałam się pojawić, sprawdziłam procedurę i dostępność mojego wymarzonego (o czym to kobieta nie marzy) telefonu, rozmawiając z pracownikiem tego salonu, wcześniej z Biurem Obsługi Klienta, potem z *400 “zostań z nami”.

I co?

Po tym wszystkim, co zrobiłam udałam się do salonu. Eksmen był obecny. Dokumentacja wraz z nami.

- W czym mogę pomóc? - pyta pani Ania.

- To będzie skomplikowane i trudne - odpowiadam, dramatycznie chowając twarz w dłoniach - chciałabym zrobić cesję numeru z osoby fizycznej w postaci tego pana, na moją firmę w mojej postaci.

- I co pani tu widzi trudnego? - przekonana o swoich kompetencjach mówi pani Ania.

- Bo ja proszę pani chcę też podpisać nową umowę, a ponadto chcę iPhona.

- Tak się nie da. - HA!

- No to właśnie mówię, że będzie to sprawa trudna.

- Cesję możemy zrobić, ale ona potrzebuje dwóch dni w systemie, a potem jeszcze trzy miesiące będzie musiała pani płacić fakturę na starych zasadach, żeby możliwa była nowa umowa uwzględniająca taryfy biznesowe.

- Dzisiaj rano ktoś z państwa salonu powiedział mi w rozmowie telefonicznej, żeby przyjechać osobiście, porozmawiać, że to się zapewne da zrobić od ręki.

Pani Ania robi minę nieokreślonego zniesmaczenia.

- No nie - przemówiła - w salonach nie mamy wpływu na wymagania systemu.

- Aha - na nic innego mnie nie był stać w danej sekundzie, ale... - Rozumiem, że po cesji umowa pozostaje na czas nieokreślony?

- Tak, oczywiście.

- Z tego rozumiem, że numer będzie mój, umowy wiążącej mnie z Orange nie będzie, więc spokojnie mogę pójść do innego operatora, który załatwi sprawę od ręki?

- Proszę zadzwonić na infolinię i im to powiedzieć. - głos pani Ani nieco się załamał.

Potem jeszcze zupełnie gratis, czyli w bonusie sprawdziła mi cenę aparatu, która była dwukrotnie wyższa od tej jaką ostatnio słyszałam, a co ciekawsze przy zawarciu umowy na czas dłuższy niż krótszy, była jeszcze wyższa. Cuda, panie, cuda!

Pominę łaskawie jakąś chorą deficytowość produktu firmy Apple, który pozornie będąc dostępnym realnie dostępnym dla mnie nie jest.
Nie pominę natomiast faktu, że firma Orange jest wewnętrznie niekomapatybilna. Każdy mówi co innego, zmienia zdanie w zależności od okoliczności, pory dnia, roku i zapewne jeszcze innych tajemniczych cykli w przyrodzie. Jest w tym swoisty rodzaj kichania na klienta, który jest z nimi od kilkunastu lat, co łatwo sprawdzić.
Jeszcze łatwiej sprawdzić, że od wielu lat rachunki za telefon płaci użytkownik, nie właściciel, co na moje rozumienie sprawy powinno komuś dać do myślenia w kwestii tych trzech miesięcy.

Kiedy do mnie przychodzi pacjent po kilku latach, to nie udaję durnia, bo pamiętam twarze a niejednokrotnie imię i nazwisko. Orange ma jeszcze łatwiej, bo nie musi pamiętać - od tego są systemy informatyczne, a nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Orange rżnie durnia mając klienta, optymistycznie patrząc, w trzeciej kolejności odśnieżania.

A może Era jest tańsza?

* Część pierwsza:

http://tekstowisko.com/gretchen/59811.html

4 maja 2010

Patriotyzm - teoria i praktyka (na przykładzie Publicznej Służby)

Od smoleńskiej tragedii dużo słyszę i czytam, czytam i słyszę o Patrotyźmie, Ojczyźnie, Polsce, powinnościach, obowiązkach - wszystko wielkimi literami, niekiedy co nieco nadęte.

Słowa płyną oceanem refleksji, często dość przerażających. Pojawiają się takie, których nawet wymawiać nie chcę, ale chodzi o to, że określone wartości z ust wielu ludzi nie schodzą, co byłoby dobrze i potrzebnie gdyby nie rżnięcie niczym piłą elektryczną, zgromadzonych w tych granicach, na dwie kategorie.
Jak zwykle każda z grup uważa, że to ona ma rację i na tę rację przedstawia odpowiednie argumenty.
Temat sam w sobie ciekawy, ale nie na dzisiaj, bowiem dzisiaj mam zamiar napisać nie o słowach mówionych i pisanych, nie o deklaracjach.
Napiszę o praktycznym przełożeniu wielkich liter i konsekwencji prawdziwego dramatu na praktykę życia codziennego, za przykład podając Publiczną Służbę.

Mój kolega, współpracownik, kumpel - mniejsza o określenia - jest psychologiem, co może nie jest jakąś wielką niespodzianką, ale jest psychologiem, który specjalizuje się w interwencji kryzysowej.
Najkrócej mówiąc wie jak pomagać ludziom w skrajnych sytuacjach, które ich dotknęły. Taka pomoc powinna przyjść najszybciej jak się da, a nie zawsze się da, ale po to jest taki ktoś, żeby zapobiec zapadnięciu się człowieka w sobie. Człowieka, którego spotkało lub spotyka coś strasznego.
To nie ma nic wspólnego z psychoterapią, to jest jak praca strażaka przy pożarze.

Do tego właśnie chłopaka 10 kwietnia zadzwonił ktoś z Kancelarii Premiera.

Kilkanaście godzin później, on i ileś innych osób o podobnych kwalifikacjach wsiadło w samolot do Moskwy. Mieli objąć pomocą psychologiczną rodziny ofiar katastrofy od chwili ich wylądowania, pojawienia się w hotelu, przez przygotowanie do identyfikacji zwłok, aż po sam moment identyfikacji i czas po nim.
Wiem, że część tych psychologów była obecna, razem z członkami rodzin, dla nich, w trakcie identyfikacji.
Część nie wchodziła, ale stała tuż za drzwiami.

Mój kolega wysłał Najlepszej Szefowej smsa tuż przed odlotem, żeby trzymała za niego kciuki.

W moim przekonaniu nie trzeba być ani specjalnie bystrym, ani nadto błyskotliwym, żeby ogarnąć umysłem jakie zadanie przed nimi wszystkimi stało. Mogę się mylić, ale upieram się, że naprawdę nie trzeba.

To była sobota, wylot nad ranem w niedzielę.

Wiem, że wszyscy żyli czym innym, ale to były dni wolne od pracy.

Natomiast...

Natomiast jego praca w Moskwie w sposób nieunikniony nałożyła się na dni pracy. No, a jego w pracy nie ma więc Najlepsza Szefowa, po głębszym namyśle, informuje dział kadr naszego Posterunku, że jest tak i tak, że jego nie będzie, że zgłasza, że...

Trzeba było się zamknąć i nic nie mówić, udawać, że on jest, ale z drugiej strony to przecież piękne, słuszne, zasługujące na uznanie...

Rozpętało się piekło.
Nic nie zostało zgłoszone pisemnie. Fakt, to karygodne zaniedbanie - nie ma na piśmie więc nie ma wcale. Szefowa zgarnęła w beret, że nie zna procedur, zupełnie jakby takie rzeczy zdarzały się codziennie.
Włączył się sam radca prawny, który czegoś był zagubiony jak dziecko we mgle więc zawsze można dołożyć Szefowej, albo już nawet samemu samowolnie oddalonemu.
Kiedy usłyszałam, że może jakaś nagana do akt mu się należy opadłam na fotel i miotałam słowami bardzo brzydkimi.

Kotłowało się dwa tygodnie. Do dzisiaj się kotłowało.
Normalnie w ogóle nie wiadomo co zrobić z pracownikiem Publicznej Służby, który opuścił spokojny Posterunek, by pomagać ludziom w sytuacji absolutnie niewyobrażalnej.

Najprościej - ukarać.

Ale...

Chłopak nie pojechał tam stopem z misją ratowania. Poleciał samolotem wynajętym przez Rząd tego pięknego kraju. Pracował razem z panią Kopacz, która jest kim?
No właśnie, Ministrem Zdrowia.

Publiczna Służba miotała się i poniewierała nimi tak długo, aż nie padło nazwisko pani minister, bo kolega może dostarczyć bez żadnych problemów pismo z Ministerstwa Zdrowia, że tam był, dlaczego był, po co był, i że naprawdę, zaprawdę był.

Już nikt nie mowi o naganie.
Już się okazuje, że dobrze zrobił.
Już tylko Szefowa zbiera, choć jakby ciszej i w bardziej przyjaznej atmosferze.
Wszak powinna wiedzieć, że na piśmie, a nie tam dzwoni do kadr. I nie to, że wczoraj Dyrekcja wykrzyczała, jak to Dyrekcja ma w zwyczaju, że nic o sprawie nie wie.
Nie wie, a wrzeszczy od dwóch tygodni z okładem. No proszę.

Zastanawiam się... Czy w gruncie rzeczy ta Dyrekcja nie powinna czegokolwiek pozytywnego zrobić?
Nie wiem, podziękować (oczywiście na piśmie), wyrazić zadowolenie (oczywiście na piśmie)?

Szczerze mówiąc jestem ciekawa jak te wszystkie dyrekcyjne osoby zareagowały w sobotę 10 kwietnia na wieść o tym, co się stało.

Wszyscy na naszym Posterunku byliśmy z niego dumni.
Wrócił inny, zgaszony, spowolniony, zmęczony.
Spali po dwie, trzy godziny.
Byli w samym środku niewyobrażalnego ludzkiego nieszczęścia.

Powiedzieć można wszystko.
Można mówić wielkimi literami i z wielkim przejęciem.
Można malutkimi i bez przejęcia.
Cóż znaczą słowa?
Tyle, na ile się przekładają. Realnie.

Nie będę budować oddziałów partyzanckich po lasach, ale gdyby wtedy do mnie zadzwonił poleciałabym bez zastanowienia, o czym mu powiedziałam.
Żałowałam, że dowiedziałam się zbyt późno.
Żałuję dzisiaj.




Może lepiej być bezgłośnym światłem, niż błyszczeć wielkimi literami ?

2 maja 2010

Cudzym słowem: Zaproszenie

PRZYJACIELU,

Nie interesuje mnie, jak zarabiasz na życie. Chcę wiedzieć, za czym tęsknisz i o czym ośmielasz się marzyć wychodząc na spotkanie tęsknocie swego serca.

Nie interesuje mnie ile masz lat. Chcę wiedzieć, czy dla miłości, dla marzenia, dla przygody życia zaryzykujesz, że wezmą cię za głupca.

Nie interesuje mnie jakie planety są w kwadraturze do twojego księżyca. Chcę wiedzieć, czy dotknąłeś jądra własnego smutku, czy zdrady życia otworzyły cię, czy też skurczyłeś się i zamknąłeś bojąc się dalszego cierpienia. Chcę wiedzieć, czy potrafisz siedzieć z bólem, moim lub swoim, nie starając się pozbyć go, ukryć, lub zmniejszyć.

Chcę wiedzieć, czy potrafisz być z radością, moją lub swoją, czy potrafisz tańczyć z dzikością i pozwolić, by ekstaza wypełniła cię aż po czubki palców, bez upominania nas, że powinniśmy być ostrożni, patrzeć realistycznie na życie i pamiętać o naszych ludzkich ograniczeniach.

Nie interesuje mnie, czy historia, którą mi opowiadasz jest prawdziwa. Chcę wiedzieć, czy potrafisz rozczarować kogoś by pozostać wiernym sobie; czy potrafisz znieść oskarżenie o zdradę i nie zdradzić własnej duszy; czy potrafisz sprzeniewierzyć się, a przez to pozostać godny zaufania.

Chcę wiedzieć, czy codziennie potrafisz dostrzec piękno, nawet gdy nie jest ono ładne i czy potrafisz w jego obecności znaleźć źródło swojego życia.

Chcę wiedzieć, czy potrafisz żyć ze świadomością porażki, swojej i mojej, a mimo to nadal stać nad brzegiem jeziora i krzyczeć do srebra pełni księżyca: "Tak".

Nie interesuje mnie gdzie mieszkasz ani ile masz pieniędzy. Chcę wiedzieć, czy po nocy pełnej smutku i rozpaczy, zmęczony i obolały, potrafisz wstać i zrobić to, co trzeba, by nakarmić dzieci.

Nie interesuje mnie, kogo znasz i jak się tu znalazłeś, chcę wiedzieć, co jest dla ciebie źródłem siły wewnętrznej kiedy wszystko inne zawodzi.

Chcę wiedzieć, czy potrafisz być sam ze sobą i czy w chwilach samotności takie towarzystwo naprawdę sprawia ci przyjemność.

Oriah Mountain Dreamer