23 grudnia 2010

Daj nam wiarę, że to ma sens...

Przyszedł do mnie spokój po miesiącach szarpania sobą, po wstrząsach poważnych, pożegnaniach i powitaniach, po wszystkich szaleńczych emocjach jak to u mnie. I normalnie wracałam z pracy, chociaż nie, nie tak jak zwykle... Zadzwoniła do mnie dzisiaj jedna z moich pacjentek czy mogłaby mnie odwieźć do domu. Tak, wiem jak to dziwnie brzmi, ale chciała mi dać taki prezent i to drzewko cyprysowe też, które jest w tym roku moją choinką. Wysiadłam z samochodu, zajrzałam do sklepu po jedzenie dla kota, żeby Ruda z głodu nie padła, bo nie godzi się i poczułam go wtedy.
A może jeszcze kilka godzin wcześniej podczas rozmowy z Arturem, który dziwi się światu, że Święta idą a ja w pracy siedzę. Więc o Świętach rozmawialiśmy i o pośpiechu, i wtedy pierwszy raz poczułam, że zwalniam.
Później, kiedy szłam Asnyka świadomie zwolniłam krok. Powiedziałam sobie, że właśnie szaleństwo się skończyło, że mam tydzień wolnego, że nowe idzie do mnie z Nowym Rokiem.
Dotarło do mnie, że nie jestem smutna. Dziwne. Może to dzięki temu, że poprzednie Święta były teatrem hipokryzji, o której nie miałam jeszcze pojęcia? Może dzięki temu jak bardzo dostałam po grzbiecie w ostatnich miesiącach, doceniam nagle pojawiającą się możliwość pobycia ze sobą na moich warunkach? Może dlatego, że jadę jutro wcześniej do Matki mojej, żeby pomóc w przygotowaniach co niespodziewanie wydaje mi się jakimś niezwykłym wydarzeniem?
Właściwie to nie jest aż tak ważne dlaczego nie jestem smutna, grunt, że nie jestem. A mogłabym.
Usiadłam sobie zastanawiając się czy pisać czy raczej nie pisać, a jeśli pisać to co napisać. Przypomniał mi się mój świąteczny wpis sprzed dwóch lat wraz ze wszystkimi konsekwencjami jego w postaci niezliczonej liczby dobrych słów. Jedna osoba nawet rozesłała te życzenia swoim znajomym.
Znalazłam go. Brzmiał tak:


Od kilku lat, po kolacji Wigilijnej, kiedy już nadchodzi prawdziwa Cisza słucham kolędy.
Nie wcześniej, tylko właśnie wtedy.
Za każdym razem płaczę, ale to są dobre łzy i potrzebne. Łzy zazwyczaj są potrzebne i najczęściej dobre.
Zatem.
Zbliża się czas najpiękniejszy, najłagodniejszy, czuły, świetlisty, pachnący...
Każdemu, kto mnie zna w jakiejkolwiek formie, a także wszystkim tym, którzy mnie nie znają choć te słowa czytają.
Wszystkim moim Przyjaciołom, Wrogom, osobom mi niechętnym i tym, które darzą mnie nieposkromioną sympatią.
Każdemu, bez względu na to, czym te Święta dla Was są:
Prawdziwej Ciszy
Wewnętrznego Spokoju
Równowagi
Bliskości z tymi, którzy są ważni
Dziecięcej radości
Dobroci
Miłości
Współobecności
Nadziei
Wolności
Oddechu
Prawdy
Śmiechu, szczerego i z głębi serca. Takiego, który pozbawia oddechu
Smutku, który bywa dobrym przyjacielem
I czasem łez, które najczęściej są dobre...


***

Tego wszystkiego Wam życzę i dziś, wykorzystując do tego okazję świąteczną.
Jeśli zechcecie posłuchajcie też tej kolędy, która jest smutna, ale niesie nadzieję. Druga niech Was otuli ciepłem i spokojem.








Dobrych Świąt od Gretchen

17 grudnia 2010

Muzycznik Gretchen: Robbie Williams - Feel

Przeczuwałam w tej piosence to właśnie czym ona jest. Natomiast prawda jest taka, że przeczucia często są wyłącznie przeniesieniami, o czym często napomykał Freud Zygmunt. Idzie o to, że widzimy w innych to, co sami w sobie nosimy i na innych za przeproszeniem rzutujemy.
Zgadzam się w tym z Zygmuntem, co nie jest zbyt częste, gdyż zazwyczaj stoję na stanowisku, że nie bardzo podzielam jego opinie. Zwłaszcza te odnośnie ludzi, szczęśliwie nie bardzo szeroko się wypowiadał, bo problem mój byłby natury ogólniejszej. A czy ja mało mam problemów, żeby jeszcze z jakimś od dawna umarłym psychoanalitykiem się spierać?
Pozostawmy to pytanie jako retoryczne.

Więc przeczuwałam, i odnalazłam zupełnym zbiegiem okoliczności tę wersję piosenki. Wymaga ona od słuchacza cierpliwości na jakieś mniej więcej pięć minut i blisko czterdzieści sekund. W moim przekonaniu i odczuwaniu czasu to nie jest zbyt wiele, ale ludzie dzisiaj czasu nie mają wcale, więc lojalnie uprzedzam co i jak.
Lata świetlne temu, w odmiennej galaktyce, poświęciłam chwilę uwagi Robbiemu odnośnie My Way, chociaż to było raczej jego way, ale też moje, skutki długofalowe były dramatyczne w przebiegu... Zostawmy.

Wykonanie, które zawiera w sobie esencję.
Stoi człowiek naprzeciwko setek tysięcy innych i zadaje pytanie, a setki tysięcy mu entuzjastycznie odpowiadają. Nie wiadomo czy nie usłyszał, czy nie odpowiedzieli wystarczająco, ale zdecydowanie coś poszło nie tak, bo zaśpiewał dla nich na koniec tak, jak zaśpiewał.
Chociaż... Jestem przekonana, że w tym momencie już śpiewał dla siebie, albo dla nadziei, która umiera ostatnia, co prawdą jest powszechną.

Nieważne do jak wielu ludzi krzyczysz i jak głośno, albo jak cicho szepczesz.
Ważne, żeby na koniec powiedzieć I did my way...

8 grudnia 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Wizyta w Kwaterze Głównej

Natura niewolnika jest cokolwiek pokrętna... Z jednej strony niewolnik marzy o wolności, lecz z drugiej się jej boi, co jest zupełnie normalne - zazwyczaj boimy się tego czego nie znamy, choćbyśmy za tym tęsknili.
Wyobrażenia o tak, te są piękne do czasu kiedy nie skupimy się na zagrożeniach. Mogą być tylko potencjalne, ale wystarczy żeby były realne i już już niewolnicza natura w człowieku wzdycha i wzbudza wątpliwości.
W ten oto sposób rodzi się zachowawczość, która często zatrzymuje w miejscu uniemożliwiając ruch ku przodowi, żeby nie powiedzieć o cofaniu się. Kiedy bowiem chcemy już czegoś i wiemy czego, opracujemy plan i śmiało o nim myślimy, to zachowawczość zastosowana nieuchronnie nas cofnie ponieważ już nie tylko decydujemy o pozostaniu w starym, ale musimy w sobie zatuszować cały ambaras związany z rezygnacją z nowego.

Takie właśnie myśli towarzyszyły mi dzisiaj w krótkiej drodze do Kwatery Głównej Derekcji, do której niespodziewanie zostałam wezwana chociaż sama uniżenie poprosiłam o spotkanie. Wszystkie myki psychologiczne akurat znam dobrze, co niekoniecznie zaraz musi się przekładać na moje funkcjonowanie, bo jak wiadomo wiedza od życia nie chroni. I dobrze.
Sekretariat Kwatery Głównej mnie zwodził kilka dni, żeby nagle samodzielnie do mnie zadzwonić i zapytać, ot tak oczywiście, czy nie mogłabym stawić się, to znaczy przyjść za jakieś trzy kwadranse. Mogę sobie wyobrazić odpowiedź taką mniej więcej, że bardzo mi przykro, albo trochę mi przykro, lecz w tym momencie nie mogę, ale nie róbmy sobie prawda jaj.
Jak już jestem przy jajach, to uczciwie będzie przyznać, że lekko mnie ścięło i rzuciłam w przestrzeń pytanie o co też ja chciałam Derekcję zapytać i w jakiej sprawie. Na pomoc przyszła mi nieoceniona Najlepsza Szefowa, która tonem stanowczym przypomniała i napomniała, że mam zapytać o to, o co chciałam zapytać.
Ulga ogarnęła me ciało i duszę.

Poszłam.

Idę i myślę o naturze człowieka, niewolnika, człowieku w niewolniku, niewolniku w człowieku. Normalnie idę i myślę, co jest niedobrze dla kobiety tyle myśleć. Szczęście, że droga nie za bardzo długaśna to jakoś zniosłam.

Pod Gabinetem tkwię kilkanaście minut dłużej niż zakładała godzina spotkania, ale już wspominałam coś o mykach psychologicznych, które znam i tym razem wiedza zadziałała na moją korzyść.
Se stoję i dalej myślę, i nagle zwoje przestają się przepalać, czaszka nie dymi, ciśnienie wraca do normy. Wracam do siebie. Śmigają mi przed oczami różne takie tam co mi na sytuację dobrze robią. W końcu zostaję zaproszona inside.

Witają mnie dwie panie, jedna trzyma moją osobową teczkę na kolanach. Rozpoznaję, jak Stirlitz, że to moja, po imieniu i nazwisku zapisanym długopisem na taśmie klejącej starej generacji.
Po kilku chwilach rozmowy już wiem, że one wiedzą, ale nie wiedzą, że ja wiem.
Atmosfera urocza. Uśmiechy.
Rozmowa się zaczyna ode mnie.

- Nie zamierzam zająć dużo czasu, po prostu chciałabym wiedzieć jaka jest szansa na rozwiązanie umowy o pracę za porozumieniem stron by się uchronić od trzymiesięcznego okresu wypowiedzenia. Rozważam zwolnienie się z pracy.

- Ma pani kogoś na swoje miejsce?

- No, nie nie mam... A lepiej żebym miała?

-Jeśli będzie panie miała to nie ma problemu. Oczywiście się zgodzimy. W innej sytuacji to sama pani rozumie, kontrakt z Funduszem, jest pani wykazana...

- No tak.. rozumiem... Poszukam kogoś w takim razie.

- Rozumiem, że co kilka lat trzeba zmieniać pracę. Pani, ze swoim wykształceniem, przecież pani jest prawnikiem!

- Tak, skończyłam prawo, ale wybrałam swoją pracę bardzo świadomie i naprawdę bardzo ją lubię. Pracę na swoim Posterunku niezwykle nawet lubiłam.

W tym miejscu nastąpiło coś dziwnego...

- Wie pani, ja rozumiem chęć zmian, ale to będzie wielka strata rozstać się z pracownikiem tak oddanym, pełnym pasji, z inicjatywą, energicznym.

To już nie jestem szantażystką????

- Dlaczego pani nie lubi już pracować na swoim Posterunku?

- Długo by wymieniać, ale abdykowała Najlepsza Szefowa...

- Ależ proszę dać szansę nowemu kierownictwu!

- Oczywiście, ale od kilku miesięcy ryję nosem w ziemi ze zmęczenia i naprawdę chciałabym już pracować u siebie i dla siebie.

- Rozumiem - ??? - tylko naprawdę szkoda takiego pracownika. Może przy innym rozplanowaniu pracy... Poza tym ja słyszę od moich znajomych lekarzy i może mi pani wierzyć, że jeszcze nikt się nie utrzymał z prywatnego gabinetu. Umówmy się też, że praca w Publicznej Służbie jest jednak źródłem do pozyskiwania prywatnych pacjentów.

????

- W pewnym sensie jest, ale ja jestem lojalna wobec pracodawcy i nie nadużywam sytuacji. Chociaż oczywiście zdarzają się pacjenci, którzy nie chcą się rejestrować, zostawiać danych...

Dalej mniej więcej w tym duchu. Okazało się, że Pani Derekcja była dobrze przygotowana do rozmowy w zakresie uzmysłowienia sobie z kim rozmawia. Nie, nie chodzi mi o to “czy pani wie kim ja jestem?!”, po prostu wyczułam jak bardzo zagłębiła się w moje tfu! akta osobowe i efektywność pracy. Wyszło jej z prostego rachunku ekonomicznego, a nic więcej w tej chwili nie rządzi Publiczną Służbą, że odejście Gretchen się nie opłaca nijak.
Nie mówiąc już o zamydlaniu oczu moich w celu pozbawienia się dyskomfortu zmian w kontrakcie z NFZ.
Po kolejnych duserach i uśmiechach jak zaczęłam rozmowę, tak ją delikatnie skończyłam:

- Nie będę Derekcji zabierała czasu moimi rozterkami egzystencjalnymi, wszystko wiem i pomyślę.

- No właśnie, może pół etatu?

Uściski dłoni.

- Dziękuję za poświęcony mi czas, do widzenia i życzę miłego dnia.

- Do widzenia i wzajemnie.

Uśmiechy.
Kurtyna opada.

Wracam na Posterunek do normalnego dnia pracy.

Mam gdzieś kontrakt. Fundusz, zapisy. Nie powiedziałam jak bardzo czuję się zrobiona w kukułę przez ludzi, dla których zostałam nazwana szantażystką. Nie powiedziałam jak bardzo obrazili i obrażają (ha!) mnie ludzie, których szanowałam. Nie zrobiłam tego, bo... No sama nie wiem... Bo jestem fundamentalistycznie lojalna? Wbrew całemu gównu, w którym siedzę po talię?

Zapewne zostawię sobie kilka godzin w Publicznej Służbie dla tych, których nie stać na płacenie.
A koleżankostwo będzie musiało jakoś sobie z tym poradzić, że taka ja wciąż psuć im będę bezkresny ocean samozadowolenia.

3 grudnia 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Zmierzch

Dzisiaj, kiedy niektóre emocje już opadły a kolejne opadają, widzę jak trudno jest opowiedzieć tę historię, za dużo w niej wątków ściśle ze sobą połączonych. Być może to jest w ogóle temat na książkę, bo znalazłby się i wątek sensacyjny, i emocjonalny, fabuła mogłaby trzymać w napięciu nawet. W zależności od tego, z której strony rzecz całą ugryźć można by napisać kryminał, albo nową Siłaczkę, albo okrutnie śmieszną historię z ponurym zakończeniem. Natomiast jak to opowiedzieć krótko, to zupełnie nie mam pojęcia.

Najprościej może w punktach:

1.Gretchen pracuje w bardzo zgranym zespole, w którym panuje po królewsku atmosfera tak rodzinna, że nie każda rodzina poszczycić się może.

2. Urzędnicy zawsze dogadają się między sobą tak, żeby niby było dobrze, ale to nie musi być zaraz zgodne z prawem, a zrozumieć już nie potrafią, że komuś może to przeszkadzać. Także w sytuacji, że przyklepany układzik okrada kogoś z pieniędzy, które zarabia ciężką pracą.

3. Okradany od lat zespół w końcu został okradziony za bardzo. Dość głupia Gretchen od lat mówiła “upomnijmy się, zróbmy coś, bo to pójdzie za daleko”, ale jakoś po przypływach chęci pojawiały się odpływy spowodowane jakimś tam wpływem na konto i sprawa cichła. Rok temu sytuacja się powtórzyła w nieznanej dotąd skali. Zawrzało. Gretchen lubi walczyć więc posprawdzała, pogmerała, podzwoniła i jęła zagrzewać do walki rozeźlonych ludzi, uczciwie uprzedzając, że mogą się pojawić skutki uboczne i czy wszyscy są na nie przygotowani zapytała. Oczywiście wszyscy są przygotowani i walczyć trzeba.

4. Po rozpoczęciu wojny, którą w każdym normalnym miejscu określić by można raczej wymaganiem elementarnej uczciwości, skutki uboczne okazywały się z różnym natężeniem. Najpierw pojawiła się kontrola z działu kadr. Potem pojawił się z niej protokół sporządzony nie przez kontrolującego, lecz przez kogoś zupełnie innego. Prawda jest taka, że od lat za dorozumianą zgodą kolejnych zmieniających się dyrektorów pracowaliśmy w wymiarze godzin nieco odbiegającym od zawartego w umowie o pracę, co w żaden sposób nie zakłócało działalności naszego Posterunku, aczkolwiek w przypadku kontroli okazało się, że coś tu nie gra. Dobra, jakoś to się udało powyjaśniać. W ten sposób przyszedł wyraźny sygnał, że obecna dyrekcja nie wydaje zgody na takie hopsztosy i nikomu z nas to nie było w smak.

5. Nad całym procesem wojennym i kadrowym zawisła dość makabryczna jazda Derekcji po Najlepszej Szefowej. Nowomodnie się to nazywa mobbingiem. Zapadła decyzja o przychodzeniu do pracy w wymiarze zgodnym z umową o pracę.

6. Dzięki dość morderczej walce Najlepszej Szefowej i samej Gretchen, która pod nieobecność ją zastępowała, udało się wyszarpać prawdziwą stawkę za pracę w weekendy. Ustąpić musiałyśmy w odniesieniu do zadań realizowanych w tygodniu. Ustąpić, czyli nie dostać za nie złotówki z celowej dotacji miejskiej.

7. Szybko się okazuje, że tylko część tego zgranego zespołu trzyma się ustalenia dotyczącego godzin pracy. Niestety ta część zaczęła wyrażać swoje niezadowolenie z powodu robienia z siebie jelenia. W końcu doszło do sytuacji, że ktoś powiedział językiem poetów “pierdolę to kurwa i też wychodzę!” - nie była to Gretchen co wydaje się bardzo dziwne, ale jednak nie ona.

8. Od tego miejsca mamy do czynienia z dwoma równoległymi procesami: jeden z Capo di Tutti Capi - w skrócie można go nazwać odrażającym, drugi w ramach rodzinnego zespołu, którego w skrócie określić się nie da, ale można próbować: podział, rozpad, unikanie. Zaczęło śmierdzieć dość brzydko, bo śmierdzi zazwyczaj brzydko. Żadna z prób dogadania się, ustalenia czegokolwiek nie przynosiła oczekiwanych rezultatów. Żeby już naprawdę nie napisać powieści w punktach należy stwierdzić, że każde nasilenie prowadzi do przesilenia.

Przesilenie nastąpiło. Musiało, zawsze tak jest. Najlepsza Szefowa dostała naganę za zbyt głupio naiwne dobre serce i właściwie dostała słusznie, ale nikt nie docenił jej dobrego serca. Tyle, że gdzieś tu pojawił się zapalnik. Wybuch koleżanki z rodziny uderzył we mnie. Okazało się, w każdym razie tyle zrozumiałam z wrzasku, że jestem intrygantką planującą ustawki, manipulantką, steruję Najlepszą Szefową czyniąc z niej męczennicę, a siebie stawiając w pozycji osoby szlachetnej.
Nie przyjełąm tego spokojnie. Lata praktyki nauczyły mnie nie obrażania w awanturze ludzi, choćby oni mnie obrażali. To jest zbyt proste i daje kolejne argumenty.
Te same lata nauczyły mnie też tego, że można mnie bezpodstawnie obrażać, każdy może, ale tylko raz.

Wróciłam do domu i zrobiłam bilans. Szarpało mną więc wiedziałam, że ten bilans jest nieco skrzywiony.
Obudziłam się następnego dnia i zrobiłam kolejny bilans. Znam siebie i swoją emocjonalność, postanowiłam jeszcze chwilę odczekać z wnioskami.
Mam naturę wojowniczki i nie lubię dostawać po ryju, bo komuś akurat tak się zbiegło w mózgu. Znając siebie wiem, że niekiedy się zapędzam i coś przeoczę, że być może skoro ktoś dostrzegł niegodziwość, to ona gdzieś tam była.
Myślałam trzy dni. Podjęłam decyzję.
Podjęłam, bo można walczyć z systemem, nieuczciwością, złodziejstwem, ale nie da się z wyobrażeniami ludzi.
Nie da się walczyć z tym, że ludzie nie lubią jak im nazwać po imieniu pewne sprawy. Nie lubią i już, wcale się nie dziwię. Wyjeżdżanie, nie tylko moje, z takimi słowami jak lojalność było doprawdy zabawne. Przekonałam się o ile ważniejsza jest potrzeba nienaruszalności pewnych spraw, wygodnictwo, własny interes i takie tam sprawy.
Zabierałam głos i nazywałam sądząc, że naprawdę jesteśmy wszyscy dla siebie wzajemnie ważni, że jeden za wszystkich - wszyscy za jednego. Prawdopodobnie w jakimś wcieleniu byłam muszkieterem, albo co.
Pomyliłam się.

Po trzech dniach zakwitł we mnie kwiat końca pewnego etapu. Poczułam, że nie ma już dla mnie miejsca w tym zespole. Ani chęci walki z systemem.
Rozejrzałam się po swoim życiu, które całkowicie oddane jest wymaganiom Pana, którym niewolnik musi sprostać.
Nie mam czasu na życie.
Na nic nie mam czasu, bo Capo di Tutti Capi ma zobowiązania wobec funduszu poniekąd zdrowia podobno narodowego, a także wobec urzędu miasta tego tu oto. Więc pracuję bez chwili wytchnienia do Świąt, żeby Derekcja nie miała problemów.
Jak to brzmi?

Alora, pieprzę to. Szukam miejsca na swój gabinet. Najlepsza Szefowa podjęła decyzję, że chce w tym uczestniczyć. Kolega, sponiewierany przez Derekcję za opuszczenie godzin pracy z powodu niesienia pomocy rodzinom ofiar spod Smoleńska, też odchodzi. Być może jeszcze Ola.
Cztery osoby. Połowa zespołu jakże rodzinnego. Rodziny bywają też patologiczne w swojej wymowie ideowej...

Moja praca to ja. Akurat mam taki zawód, że cały warsztat niosę w sobie. Siedem lat pracy coś mi jednak pokazało. Nie tak. Siedem lat pracy z ludźmi coś mi pokazało, bo ci ludzie mi to pokazali.


Nie muszę być niewolnikiem.
Nie muszę słuchać z palca wziętych oskarżeń.
W gruncie rzeczy nic nie muszę.

Minęło od tego czasu trochę czasu i czuję powiew wolności. Ryzyka powiew też czuję. Wolności bardziej.

Właściwie nic mnie już nie boli, chociaż pojawia się cień refleksji o ludziach, moim o nich myśleniu, rozczarowaniach.
Rok temu byłam przekonana, że tego Posterunku nie zmiecie żadna siła... A on był słaby jak wyschnięta gałąź.
Czas odciąć kolejną słabą gałąź, niedługo będę palić w piecu całą zimę cholera.


Bezwględnie potrzebuję zmiany, żeby nie myśleć o ludziach tak jak aktualnie myślę. Czuję jak się cofam w swoją skorupkę tyle, że ona jest jakaś taka inna niż dawna. Gubię naiwność? Dojrzewam? Zwariowałam?

27 listopada 2010

Małgosia [2]

Takie małe pudełeczko, a pomieściło kogoś tak niezwykłego. Dziwne.

Jeszcze dziwniejsze było to, że kiedy dostałam wiadomość, że Małgosia umarła nie poczułam nic... Przez sekundę miałam podobne wrażenie do tego, które czasami odczuwam zasypiając - coś jak spadanie.
Może myśląc o tym co godzinę przygotowałam się, a może śmierć nie odbiera obecności, a może jestem pozbawiona czucia.

Wtedy, w tamtą środę spotkałyśmy się u niej całkowicie odmienionej chorobą. Kilka dni później była już w szpitalu na Banacha, pogorszyły się wyniki badań. Poszłam do niej i byłam przekonana, że umiera na moich oczach, ale nie. Jeszcze trafiła do hospicjum na Krakowskim Przedmieściu i znowu dzięki niej doświadczyłam czegoś, czego zawsze się bałam. Pamiętam, na początku mojej drogi zawodowej, praca w hospicjum wydawała mi się zupełnie poza moimi możliwościami, bo nie udźwignę, bo się boję. A jeszcze wcześniej, od dziecka właściwie, najbardziej bałam się raka.
Tego dnia, którego wyszłam z hospicjum na Krakowskie, Królewski Trakt, w przeddzień Wszystkich Świętych... Samo w sobie to już jest pełne tego z czego Małgosia żartowała... Nieważne.
Więc kiedy stamtąd wyszłam miałam dwie myśli. Może instynktowanie boimy się czegoś co nas spotka w takiej czy innej formie, a może bojąc się tego dajemy szansę Tym z Góry, żeby zainterweniowali dając to i oswajając?
Choroba mojej mamy przygotowała mnie na śmierć Małgosi, a śmierć Małgosi w pewien sposób przygotowuje mnie na śmierć mamy. Takie dziwne koło w czasie i przestrzeni, jak mechanizm zegarka, w którym jeden tryb wspomaga kolejny. Pomiędzy nimi Bożenka.
Nie wierzę w przypadki.
Myśl druga... Dzisiaj nie boję się hospicjum. Mogłabym.
Dziękuję Małgosiu.

Próbowałam pisać na bieżąco, żeby... Nie wiem co ma być po żeby. Pisałam i przestawałam. Znowu chciałam i nie mogłam.
Zachowały się z tego pisania fragmenty.

20 października

Nie umiem się poskładać z jej umieraniem, ciągle i ciągle chcę coś powiedzieć, a ona już nie bardzo może słuchać. Chyba. Nie wiem, nie wiem jak to jest umierać w taki sposób.
Jeszcze trzy tygodnie temu, kiedy u niej byłam, sponiewierna chorobą, wycieńczona, zmieniona nie do poznania była sobą. Niewiele płakałyśmy, troszkę się śmiałyśmy, trzymałyśmy się za ręce bo była zbyt krucha na przytulanie. Głaskałam ją po tych króciuteńkich włosach jak u szczeniaczka, tak mówiła, jak u szczeniaczka. Lewą rękę i pól twarzy odebrał jej udar, jakby raka było mało, choć właściwie to rak wywołał udar. Guzy w mózgu. Domowe hospicjum.

W doskonały sposób pamiętam ją zdrową i mogę przerzucać obrazy, jak zdjęcia w albumie, a sama już nie wiem czy to mi bardziej pomaga, czy przeszkadza.

Wtedy, u niej w domu, żadna z nas nie miała złudzeń, choć nie rozmawiałyśmy w sposób ostateczny, dotykałyśmy tego, lecz jeszcze z jakimś marginesem na czas. Czas, czym to coś w ogóle jest?

- Nie ma we mnie żadnej paniki, nie boję się. Kiedyś myślałam, że gdyby przytrafiła mi się taka sytuacja to zupełnie bym się nie pozbierała, a teraz jestem spokojna.
-Na pewno? Tak?
-Tak, jestem spokojna, tylko wiesz... Szkoda... Tak szybko...

Nie umiałam zatrzymać łez, ona też nie.

- O różnych rzeczach myślę. Najbardziej lubię myśleć o tych dobrych chwilach, ważnych i ty tam jesteś najczęściej. Pamiętaj o tym Gosiaczku. - powiedziała to tak, że od razu wiedziałam, że mam zapamiętać na zawsze - Tylko wiesz, czytać już nie mogę, bo mi litery skaczą przed oczami.
- Przywiozę Ci książki nagrane i będziesz sobie słuchać, chcesz?
- Tak, pewnie, jeśli masz.
- Mam. - skłamałam wiedząc, że nie zgodzi się na kupowanie sobie czegokolwiek - przywiozę Ci w przyszłym tygodniu.

W przyszłym tygodniu. Mnie się kurwa wydawało, że jest jakiś przyszły tydzień. Pojechałam i kupiłam pięć. I takie coś śmieszne, że można sobie swoje imię w doniczce zasadzić, znaczy fasolkę, i to wyrasta i rośnie. Potem wysłałam smsa, żeby jej nie męczyć rozmową, że mam książki i coś jeszcze, ale nie powiem co.
Dzwoniłam i nie odbierała, żadna nowość, czasem nie odbiera, bo śpi, albo jest zmęczona, albo nie ma ochoty.
W końcu odebrała.
Nie wiedziała gdzie jest, czy to dom, czy szpital...

Zadzwoniłam w niedzielę, 17 października, w nasze imieniny, o których dowiedziała się ode mnie. Mogła nie wiedzieć gdzie jest i czy to dzień jej imienin, ale rozmawiałyśmy chyba ponad godzinę, nie liczyłam.
Jeżeli w ogóle może paść między ludźmi w takiej sytuacji wszystko co najważniejsze, to w tej rozmowie nam się udało. Nie wiem czy jeszcze cień podobnej będzie, bo minęły od tego czasu długie dla niej trzy dni.
Wiem, że ludzie się żegnają, ale ja takiego pożegnania wcześniej nie przeżyłam.
Nie mam poczucia, że powiedziałam wszystko, ale wszystkiego nie da się powiedzieć, po prostu się nie da.

- Gdziekolwiek będziesz, będę z tobą.
- Ja też, Gosiaczku.
- Nie stracimy kontaktu kochana, nie stracimy zobaczysz.
- Tak.
- Czy myśmy nie podeszły nazbyt arogancko do czasu?
- Tak, za bardzo arogancko. - to “tak” zabrzmiało bardzo mocno.
- Wiesz, że jesteś jedną z najważniejszych osób w moim życiu...
- Gosiaczku, ty...

Ryczymy obie w te głupie słuchawki.

- Chciałabym cię jeszcze zobaczyć.
- Chciałabym cię przytulić. Przyjdę do ciebie.
- Przyjdź.
- Miałyśmy siedzieć razem w górach na starość i z kim ja teraz będę siedzieć? Nie opuścisz mnie, prawda?
- Nie, nie opuszczę.

To są tylko wyrywki. Siedemdziesięciu procent jej słów nie rozumiałam przez ten udar i leki.

21, 22 października

W czwartek poszłam do szpitala.
Spóźniłam się o kilka godzin. Nie, nie umarła. Żyła, ale odleciała daleko i nie ma z nią kontaktu.

Naprawdę sądziłam, że to koniec. Lekarz mówił, że może kilka godzin, może kilka dni. Ścięta lekami cały czas spała, tylko osoby przy jej łóżku się zmieniały.

Jeszcze raz rozmawiałyśmy na Krakowskim. Zawiozłam jej te książki do słuchania i zdobywanego siecią od przyjaciela Mistrza i Małgorzatę. Fasolki nie zabrałam, to nie miało sensu. Postanowiłam zostawić ją u siebie i zasadzić jako znak, symbol.

Cierpiała. Mówiła, że ją boli. Mówiła, że ciągle ktoś przychodzi i ją głaszcze aż głowa od tego boli i pewnie jeszcze od tego guza. Przepraszała za zapach. Znam ją, wiem co ją wnerwiało. Zostawiłam płyty z książkami i Mistrza z Małgorzatą wgranego na iPoda, którego dostałam od Merlota. Światy ludzi przenikają się bez ich udziału...
Powiedziałam, że jeszcze przyjdę. Już nie przyszłam. Kolejny kamyk w uświadamianiu sobie własnego niewolnictwa - umarła dobę przed pierwszym wolnym dniem, w którym miałam możliwość do niej iść. Nie bardzo chciała już odwiedzin, ale jestem pewna, że dla mnie byłby wyjątek. Nie zdążyłam, bo nie miałam kiedy. Absurdalne.

Na pogrzeb Małgosi pojechałam z Darkiem i Magdą, kilka lat temu pracowaliśmy razem i teraz była okazja, żeby znowu razem się spotkać.
Zaproponowałam, żebyśmy kupili białe róże. Bukiet cholera, nie wieniec, bo Gośka śmiechem by nas zabiła widząc jak z poważnymi minami wkraczamy do kościoła niosąc ten wieniec.
Wszyscy z tamtego czasu byli.
Położyłam kwiaty i zobaczyłam, że Krzyś, gosiowy mężczyna siedzi w ławce zupełnie sam, tuż obok tego pudełeczka. Usiadłam obok niego, a Darek obok mnie. Pogłaskałam Krzysia jakbym chciała powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Tylko skąd mogę to wiedzieć?

Msza. Naprawdę piękna, trochę nadęta jak przy pogrzebie, wzniosła i smutna. Chociaż z całą pewnością ten młody ksiądz jej się podobał, a ten drugi, cudzoziemiec, być może Hindus, bardzo śmiesznie czytał po polsku. Tylko jej się mogło coś takiego trafić.
Na koniec Tadeusz, zupełnie jak w amerykańskich filmach wyszedł i powiedział parę słów. Do niej, o niej, do jej rodziny. Coś było w tych słowach takiego, że poczułam zapach moich rozmów z Małgosią i popłakałam sobie cichutko jednocześnie słysząc jej głos, że weź już przestań. Chwilami naprawdę była nie do wytrzymania.

Pudełeczko złożone. I już. Jest wolna. Zresztą zawsze była, w tak doskonały sposób.

Wsiadłam z Darkiem do samochodu i gdzieś tam za Raszynem, pomiędzy samochodami skakał sobie czarny balonik. Pewnie jakaś promocja, a my że to znak od Małgosi. Te ludzie to są...

W Wigilię minie rok jak do mnie zadzwoniła, że coś jest źle.

Każdy 17 października będzie wspomnieniem naszej rozmowy.

Nigdy nie znajdę słów, żeby opowiedzieć jaka była.

Czuję się uboższa o to wszystko o czym jeszcze mogłyśmy porozmawiać, ale nie czuję się opuszczona.

Niebawem zasadzę fasolkę.



2 listopada 2010

Kobiety same

Nie samotne, same czyli takie, które żyją bez mężczyzny z wielu powodów, albo z jednego, czy też bez powodu.
W każdym razie bez.

Zawsze się zastanawiałam skąd w kobietach ten upór i determinacja, żeby wyjść za mąż, żeby ten za mąż utrzymać, choćby nie wiem co niekiedy, i chyba wiem. Trochę oczywiście, nie wszystko. Widzę to tak, że kobieta sama wystawiona jest jak naga w ciemnej ulicy, narażona na ataki bezpośrednie, pośrednie, docinki, przysrywki, oskarżenia. Wobec takiej kobiety ludzie pozwalają sobie na więcej, bo przecież nie wyjdzie samiec i nie przypierdoli kiedy trzeba. Nikt nie powie spadaj, odczep się, nie twoja sprawa, nie pozwalaj sobie. Nikt, chyba że ona sama.

Młode kobiety traktowane są trochę inaczej, jakby w perspektywie ten mężczyzna był, że życie przed nimi, że może urokiem działają. Jeśli bardzo młode, to nie wiadomo czy koleżka nie wyłoni się nagle, w kolejnej sytuacji.
Kobiety nie tak już młode, dojrzałe, w starszym wieku (ale nie babinki - one podlegają ochronie atawistycznej) liczyć mogą na niewiele, o ile dobre ludzkie serca to niewiele. Rzecz w tym, że nie każde ludzkie serce dopuszczane jest do głosu przez właściciela, a coś do powiedzenia ma prawie każdy, zdanie na temat życia i właściwości posunięć, niewłaściwości zachowań itd.
Skoro więc nikt takiej babki nie obroni, to ona się musi nauczyć bronić sama, nie ma wyjścia.
Nie każda umie, ale każda potrafi płakać. Najczęściej w zaciszu swojego domu, żeby nikt nie widział słabości do wykorzystania. Część się stara.
Część robi to znakomicie i z uśmiechem na ustach, lub też ryja rozedrze kiedy trzeba.

Jestem przekonana, a jest to nadzwyczaj smutne przekonanie, że o ile kobieta bez nie nauczy się walczyć o siebie, zginie. Nie, żeby zaraz umarła, tak łatwo się nie umiera, zginie zatruta i zadeptana przez lepiej wiedzących, szerzej rozumiejących, bezrozumnie pieprzących.
Ale powinna wiedzieć taka kobieta, że umiejętność uzyskania przewagi w walce, prestiżu i szacunku jej nie przyniesie, gdyż natychmiast rozgdakają się głosy o jakiejś takiej obleśnej i fuj agresji tych samotnych kobiet, a to wszystko panie z powodu braku chłopa. No.
Ja bym to ujęła tak, że z powodu braku chłopa, to gdaczący pozwalają sobie gdakać, ale to już chyba ujęłam wcześniej.

Wiele razy słyszałam od kobiet po rozstaniu, rozwodzie czyli po przejściach, że tak się cicho robi wokół jakby to Wigilia w Bieszczadach była, że nie bardzo chętnie są widziane towarzysko, że inne kobiety się ich obawiają i myślałam sobie wtf i o co kaman?
Teorie spiskowe mówią, że inne baby siem bojom, że taka im chopa zabierze - to czy ja dobrze patrzę, że wiara w te chopy jakaś taka malińkaja, czy ja źle patrzę?
Inna teoria głosi, że ludzkości nie bardzo zręcznie z taką bez, bo to nie wiadomo o czym gawędzić, bo może o czymś nie wypada, albo co.
Inne kobiety, te rodzinne z dziećmi, jeszcze taka wątpliwość najść może czy jej przykro na widok tych dzieci nie będzie, albo (wersja dla samych, ale z dziećmi - dalej społecznie definiowanych jako same, ciekawostka) czy ona się nie rozpłacze na widok męża. I tu wracamy do teorii spiskowej, bo wiadomo, że płaczącą kobietę mężczyzna chętnie pocieszy i znów home sweet home jesteśmy. Wyłączam z tego mężczyzn alergicznie wprost reagujących na łzy, ale właściwie nie można być pewną czy JEJ łzy jednak go nie poruszą. O.

Kobiety z nikt nie będzie pouczał, a zamężnej to już wcale nie. Kobieta bez traktowana jest jak istota upośledzona w stopniu co najmniej lekkim i jako taka wymaga pewnych instrukcji. Broń Boże uchowaj pomocy! Pouczenia, nauczenia, upomnienia, podejrzliwego spojrzenia, to tak. Wymagania są wysokie i podwyższają się z czasem, czyli w miarę upewniania się okolicznej ludności, że jednak biedaczka sama.

Sprawa jest złożona, reakcje zależą od wieku. I tak:

kobiety:
- młodziutkie mężatki nic nie kumają i jako takie są neutralne;
- mężatki mężowo doświadczone zachowują ostrożność, niektóre jednak patrzą z góry;
- kobiety z maluśkimi dziećmi mają wszystko gdzieś (słusznie) i uśmiechają się do świata;
- kobiety oswojone z byciem mamą patrzą z góry;
- kobiety w wieku średnim też mają gdzieś, chyba że akurat frustracja im narośnie ogólnożyciowa;
- starsze panie zazwyczaj są miłe i ciepło się uśmiechają, chyba że akurat nie.

mężczyźni:
- część patrzy jak tygrys na łanię;
- młodzi olewają (słusznie) bo to nie ich target;
- wieeeeeeeelu żonatych chciałoby się załapać na coś fajnego;
- starsi dzielą się na dwie grupy: uroczych, którzy chętnie pogawędzą ot tak po nic, ale dla umilenia sobie wzajemnie życia i zramolałych, wrednych gości, którzy nie ustąpią póki nie wygłoszą dowolnej mądrości o życiu, ze szczególnym uwzględnieniem powinności (powinna pani, musi pani, dlaczego tak pani to robi kiedy tak nie można, proszę zrobić tak!, tak nie wolno robić!).

Aha. Więc zrozumiałam przyczyny dla jakich kobiety trzymają się mężczyzn bardziej niż niepodległości, one po prostu nie chcą ulec wykluczeniu. Obieg to ważna rzecz, poczucie przynależności jeszcze ważniejsza, a zatem dobrze wbić się pazurami i trzymać, z powodu o wiele smutniejszej alternatywy. Nikt nie chce byc widziany jako niepełnosprawny, niezdolny, marginalny.

Lecz jeśli przyjąć ten sposób widzenia świata, w którym kobieta i mężczyna są sobie naturalnie przeznaczeni i przynależni, to może kobietom tego pozbawionym należy się ogromny szacunek? Bo dają sobie radę, utrzymują się często o wiele wyżej niż tafla jeziora, są dzielne, twórcze w codzienności, potrafią. Niektóre są samotne, niektóre samotność wybierają - różnie bywa. Podobnie jak z mężatkami: część jest szczęśliwa, część tonie w rozpaczy.

Ludzkie przywiązanie do form i uproszczonych sposobów myślenia bywa krzywdzące. Jest krzywdzące. Niesprawiedliwe.
To sprawia, że tak wiele samych musi odnaleźć zbroję, założyć ją i nie dać się z niej wyłuskać, a wy widzicie tylko zimne suki pozbawione najbardziej elementarnych cech kobiety.

Życie, moi państwo, życie. Z koniecznością przystosowania się do ekstremalnych warunków.

30 września 2010

Życie według Gretchen - Tomaszowi Terlikowskiemu z dedykacją

Od dawna twierdzę, że tylko Tomasz Terlikowski umie pisać tak, że jest w stanie obudzić we mnie zapał polemiczny w sprawach, w których mamy podobną opinię.
Od równie dawna powstrzymuję się od polemiki z redaktorem i filozofem, bo to niczemu nie służy.
Lanie wody, bicie piany i inne czynności sensu głębszego pozbawione.

Ale dzisiaj miałam naprawdę ciężki dzień.

Zobaczyłam, że Tomasz Terlikowski napisał kolejny tekst, że podobno jest debilem więc sobie pomyślałam: cóż ten świat znowu uczynił, że pan Tomasz w tak przewrotny sposób chce dać mu odpór.

Pan Tomasz jak zwykle o aborcji.
Trochę jest monotematyczny, choć w gruncie rzeczy mogło być jeszcze o homoseksualistach. na ten przykład weźmy: jestem debilem, bo nie jestem gejem, a za tym cały arsenał uzasadnień zrównujących drugiego człowieka homoseksualnego z poziomem gruntu, o ile nie niżej.
Niżej jest już chyba tylko piekło. Nie wiem.

Dzisiaj jednak o aborcji. W pewnym sensie.

Więc ja się zgadzam z Tomaszem Terlikowskim, że aborcja jest zabijaniem.
Że to Małe na to nie zasługuje, też się zgadzam.
Że to jest życie - nie mam wątpliwości. Zawsze tak myślałam, bez względu na to jak moje poglądy zmieniały się w kwestiach rozmaitych.

Nie chce mi się zastanawiać nad momentem, od którego to jest Życie. Nie mam takiej potrzeby - życie to życie i już.
Co prawda ostatnio gdzieś przeczytałam, że spirale dlatego są mordercze, bo zapłodniona komórka jajowa nie może się zagnieździć we właściwym miejscu, więc dziecko umiera z głodu... Dla mnie to pachnie jakąś propagandą, ale nie zmienia mojego myślenia o zapłodnionej komórce jajowej.
Miejmy nadzieję, że sprawa jest jasna.

Mam pewne przypuszczenie, dość przerażające, że w kwestii życia jestem bardziej fundamentalna od pana Tomasza Terlikowskiego, co stwierdzam tyleż odpowiedzialnie co poważnie.

Dla mnie nie tylko zapłodniona komórka jajowa jest życiem.
Jest nią również roślina doniczkowa w moim domu ( ludność zbliżona do mnie, już raczej nie daje mi kwiatów ciętych po moich wynurzeniach o ich - kwiatów - urywanej niesprawiedliwie i dla estetyki egzystencji), a także wszelkie napotykane rośliny, zwierzęta, owady.
W tym komary.

Jedyne co zabijam, a i tak mam galopujące poczucie winy, to karaluchy. Na szczęście mnie nie odwiedzają, ale zdarzyło się i do dzisiaj sobie to wyrzucam.
Uzasadnienie, że nie mogłabym z nimi żyć z powodu obrzydzenia i strachu, wcale mnie nie tłumaczy.
Jednego uratowałam kiedyś w kraju tropikalnym, ale nie własnymi rękami i zapewne dla odkupienia win za współplemieńców.
Pająków boję się okropnie, co być może świadczy o tym, że jeszcze zachowałam jakieś cechy kobiety... Ale ich też nie zabijam. Opracowałam metodę szklanki i kartki do wyprowadzania złośliwców na zewnątrz.

Tyle tytułem wprowadzenia do świata szanującego życie.
Na moim tle redaktor Terlikowski jest libertyński do granic, założę się.

Inna rzecz, że ja nie mam misji wyjaśniania i prowadzenia ludzkości ku Prawdzie. Ludzkość świetnie daje sobie radę beze mnie, co i lepiej dla ludzkości.
Mogłabym pisać, że komary należy oszczędzać, ale po co?

Retournons a nos moutons...

Tomasz Terlikowski uzasadniając, że jest debilem czyni to pozornie, co wyjaśnia choćby pobieżna lektura tekstu.

Nie mogę się nie zgodzić, że to jest dobrze nie zabijać dzieci, w tym własnych, że dobrze jest nie zdradzać żony (w tym z mężczyzną, będąc mężczyzną), że całkiem fajnie kiedy mężczyzna nie jest dziwkarzem (nie zaraz każdy zdradzający jest dziwkarzem, tu dokonałabym pewnego rozróżnienia...).
Co prawda nie jestem za tym, żeby mężczyźni byli debilami, ale nie zamierzam udawać, że nie wiem o co panu Tomaszowi chodzi.

Oczy moje brązowe otwierają się szeroko kiedy czytam takie zdanie wypływające ze szlachetnej filozoficznej klawiatury:

“Pisałem o morderstwie, a kara śmierci nią nie jest. I jeszcze jedno: jeśli coś jest złem, to jest nim niezależnie od tego, czy w jakims kraju to coś jest dopuszczalne czy nie. Proszę się zatem bardziej wysilić.”

i dalej:

“Morderstwo jest zabiciem niewinnej osoby. Kara śmierci jest zabiciem winnej osoby, by chronić społeczeństwo. Widać różnicę???”

Nie widać.

Definicja filozoficzna morderstwa jest taka, że jest to zabicie niewinnej osoby. Bardzo piękna definicja.

Tu jest klu, pardą le mot.

Albo się jest za życiem, albo się jest za niektórym życiem.
Bo ja to widzę tak, że albo życie jest wartością najwyższą, samo w sobie, bez względu na okoliczności, albo nie jest i można dopuścić wyjątki.

Jeśli zaczynamy wartościować życie na przynależność jego do osoby winnej i niewinnej, to o czym rozmawiamy? Nadal o Życiu jako wartości samej w sobie, czy już o czymś innym?
Bo jeśli o czymś innym, to ja bardzo proszę o trochę wyrozumiałości dla ludzi podejmujących decyzję o aborcji. W szczególności dla zgwałconych kobiet. Pokornie upraszam.

Pozostając w sferze wartości, zupełnie nie mieszanej ze sferą oczeczeń sądów, czy naprawdę zawsze wiemy kogo i czy słusznie skazujemy na karę śmierci? A może tutaj już właśnie jest to zamieszanie?
Bo czy Tomasz Terlikowski dopuści morderczy, acz sprawiedliwy, bo zaiwiniony, samosąd? Czy nie dopuści?

Uproszczę.
Mam wrażenie, że Tomasz Terlikowski wyznaczył sobie, szczytny skądinąd cel, upominania się o życie tych nienarodzonych istot. To jest piękne, a raczej byłoby, gdyby w swojej obronie Życia był konsekwentny.
Oczywiście można walczyć o prawo do Życia (jako wartości) jednych, lekko mając tę samą wartość wobec innych, bo zmieniają się warunki brzegowe.

Czy więc ja, taka Gretchen, nie zabijająca żadnej żywej istoty (oby Ci z Góry wybaczyli mi te trzy karaluchy!), a istotę żywą rozumiem bardzo szeroko, jestem bardziej debilem, czy mniej debilem?

Ciekawa rzecz... Nie nauczam, nie nawracam, nie narzucam. W ogóle niewiele od ludzi chcę, a już z cała pewnością nie oczekuję podzielania moich poglądów.
I siedzimy sobie dwa dni temu z Baśką na trawie, a ona pac i zabija komara, który mnie żre.

- Nie zabijaj, żesz kurka - mówię spokojnie, aczkolwiek poważnie.

- Ojej! Przepraszam... - i widzę, że jest naprawdę przejęta.

Walka zawsze wyzwala opór.
Konsekwencja i spokój są bardziej skuteczne.
Trzeba tylko cierpliwości.


Ludzie nie są debilami. Popełniają błędy,podejmują straszliwe decyzje, dokonują czynów okropnych. Niekiedy.

Ci ludzie, to każdy z nas.

http://terlikowski.salon24.pl/233805,dlaczego-jestem-debilem#comment_3315515

28 września 2010

Pierwsze ostatnie spotkanie

Małgosia odchodzi.
Jest jeszcze, jeszcze można by było się trochę pooszukiwać, że może...
Ale nie.
Nie chcę słodkiego smaku gorzkiego kłamstwa, chcę przytomnie i prawdziwie się pożegnać.
Dopóki można, dopóki Ona jest jeszcze taka jak była zawsze.
Prawie taka.

Umówiłyśmy się na środę. Mam dziwne wrażenie, że obie wiemy po co to spotkanie - zagroziłam, że jeżeli odwoła pod dowolnym pretekstem, to dostanie kopa.
Znam ją. Mogłaby to zrobić, chociaż liczę na to, że jestem dla Niej na tyle ważna, że tego nie zrobi.

Dociera do mnie, że będę żyła w świecie bez Niej...
A kiedyś...
Kiedyś rechotałyśmy, że jak nas już wszystko na starość zeźli, to zamieszkamy w chacie gdzieś w górach i jako dwie stare, mądre baby usiądziemy na ganku, pod pledzikami, i snuć będziemy mądrości o życiu i ludziach.

...

Obie jesteśmy takie, albo takie ze sobą, że... Że nie będzie miejsca na tanie pociechy, piękne słówka, powierzchowność.

Mam mętlik w głowie. Chwilami mówię sobie, że nie muszę się do tego przygotowywać aż tak, bo mogę pojechać jeszcze za tydzień, za dwa.
Jeszcze w zielone gramy...
A jeśli nie?
Z Nią tak jest. Nie odbiera telefonów, nie chce odwiedzin. A potem odbiera i się umawiamy. Więc nie wiem jak będzie następnym razem i czy następny raz będzie...

Nie chcę tego zmarnować.

Gonitwa myśli po mózgu i uczuć po sercu.

Jak utrzymać kontakt z Tamtej Strony?

Jak powiedzieć, że jest jedną z najważniejszych osób jakie zesłali mi Ci z Góry, że zmieniła tak wiele, że mój świat bez niej jest dla mnie nie do wyobrażenia?

Dlaczego tak idiotycznie i arogancko potraktowałyśmy czas?

Jak Jej jest odchodzić?

Chciałabym coś Jej ofiarować, i żeby Ona mi coś dała swojego, żebym mogła to mieć.

Chciałabym z Nią popłakać.

Kilka lat temu dała mi taki magnesik w prezencie. Obrazek, na którym jest napisane zawsze będziesz moim przyjacielem, wiesz zbyt dużo.
Śmiałyśmy się z tego...

Zawsze będzie moim przyjacielem...

Czy mogłabym ją jakoś odprowadzić, kawałek chociaż?

Czy cokolwiek mogę zrobić?

Dziwne, bo nie czuję żalu. To nie jest to uczucie.
Nie wiem...
Nie wiem jak określić stan kiedy świadomie żegnasz się z kimś bardzo, bardzo ważnym...

Jakbym odprowadzała Ją do pociągu.
Jedziemy na dworzec, wchodzimy na peron, podjeżdża pociąg, wchodzi na schodki, na korytarz... Już się nie słyszymy, bo wagony klimatyzowane i okna się nie otwierają więc można tylko uśmiechem, gestem dłoni przekazać Ostatnie...
Pociąg rusza...
Jeszcze się widzimy...
Mogę chwilę podbiec...
Pociągi są szybsze od ludzi...

To teraz się czuję jak byśmy umówiły się, że razem pojedziemy na dworzec.
Niby mnóstwo czasu przed nami i wszystko się da.

Mam spore doświadczenie w pożegnaniach, bo z tego składa się moje życie od zawsze, ale nigdy tak...
Z różnych podróży ludzie wracają.
Nie z tej.

Jest jeszcze trochę czasu, jakie to szczęście...

Jakie to szczęście, że mam szansę powiedzieć Jej to, co dzisiaj jest tylko pętelką wszystkiego.

Ułoży się we mnie.

Jeszcze nawet nie zamówiłyśmy taksówki na dworzec...

21 września 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Po drugiej stronie lustra...

Właściwie w pierwszych słowach swego listu powinnam wygłosić kolejny, i jakże uzasadniony, poemat na swoją cześć, ale nie mam pewości czy poematy się wygłasza, oraz mam pewność, że nie przez każdego zaraz jest to mile widziane.
Gdybym jednak miała samą siebie chwalić, to z pewnością doceniłabym swój profesjonalizm,
dostrzeganie pacjenta,
w pacjencie człowieka,
w człowieku cierpienie,
w cierpieniu zrozumienie dla pragnienia ulgi.
Zostawiam to jednak na boku.

Jakoś miesiąc temu przeszłam na drugą stronę lustra w swoim obcowaniu z Publiczną Służbą.
Już i dotychczasowa łatwą nie była, a ta nowa okazała się tym, o czym dotąd słyszałam od ludzi, czyli czymś jeszcze bardziej koszmarnym, o ile nie po prostu zobiektywizwanym koszmarem.

Miałam w życiu szczęście nie chorować, nie uszkadzać się, o ile nie liczyć operacji w Nowym Dworze Gdańskim w ciemnym roku 1982 - kto by o tym dziś pamiętał...

Szczęście, jak to szczęście, nie jest zbyt wierne i do człowieka przywiązane, co się okazało niedawno przy złamaniu paliczka palca małego ręki lewej, pardą.

Rejestracja ostrego dyżuru:
Pooooooooooooowolna pani, ale uwierzyła mi na słowo, że jestem ubezpieczona. Git.
Instrukcje dała jasne.

Rentgen ostrego dyżuru:
Bardzo miła pani.
Zapytana czy złamany szczerze odpowiada, że tak i nawet chce pokazać, lecz rezygnuję.

Lekarz na ostrym dyżurze:
Pan doktór se rozmawia przez telefon i ewidentnie umawia się na fajoską imprezkę, nic mi do tego, ale napiernicza i puchnie, puchnie i napiernicza...
Brak kontaktu wzrokowego z dopuszczonym przed oblicze pacjentem, minimalny i niechętny kontakt fizyczny z przyczyną wizyty, a to tylko palec - chyba nic obrzydliwego?
Mały, bezbronny palec ze złamanym paliczkiem w podstawie, co on winien?

- I co teraz? - pytam cokolwiek spanikowana.
- Gips - odpowiada stanowczo doktór.
- Będzie bolało? - staram się być kobietą w tych niesprzyjających warunkach, ale jestem tylko palcem ze zdjęcia rentgenowskiego.
- Trochę będzie - doktór mówi jak do żołnierza tuż po walce.

Gipsiarz:
Poznany po chwili, jest dość miły, ale cały czas pogwizduje poświstując. Łatwo jemu, oj łatwo, a ja w życiu nie miałam nic złamanego więc trzęsę się jak osika i zagaduję pana uroczo, jak to tylko ja potrafię, w nadziei, że może ten palec zaklei należycie.
No niby się udało. Ładny gips, bielutki, z bandażykiem, dwa palce w środku. Zapewne po to, żeby ten mały się nie bał, że został sam. Taka jest moja teoria.

Za dziesięć dni kontrola.

Minęło dni dziesięć jakby żółw je na plecach swoich taszczył.
Pojawiam się w przychodni przy szpitalu.

Jestem umówiona (buahahahaha!) na poranną dziesiątą, a tu kolejeczka zakręcona jak ogonek świnki. Rejestruję się i idę do gabinetu 4. Kolejeczka zakręcona podwójnie, bo i ci do doktóra na dzień dobry, oraz co po zdjęciach.
Dwie godziny później siedzę w gabinecie.

Lekarz w przychodni specjalistycznej:
brak kontaktu wzrokowego z pacjentem, za to poczucie humoru rewelacyjne. To, z tych nieco czarnych poczuć, z lekką domieszką inteligencji i błyskotliwości.
Nie jest rewelacyjnie, ale na tyle dobrze, że palec nie będzie mi przeszkadzał w sięganiu po rewolwer.
Doceniam.

Kontrola za nieco ponad dwa tygodnie.

Kolejki do rejestracji nie ma. Do gabinetu 4 jest, ale sprawnie idzie, do rentgena mniej sprawnie, ale też idzie. W końcu życie nie znosi próżni i wszystko jakoś tam idzie. Grunt, żeby się nie zastanawiać jak.

Doktór... Nie ten pierwszy i nie ten drugi, trzeci jest on już.

- Co się stało?
- Palec złamałam.
- Który?
- Mały.
- Czyli piąty.
- Której ręki?
- Lewej - odpowiadam, ale już mnie ponosi.
- I co? Gips miał być zdjęty?
- Mnie pan pyta, panie doktorze? - przekąs jest na granicy słyszalności. - Tu jest moja karta.

Doktór bierze jakiś świstek i zakreśla, że uprasza się o zdjęcie gipsu.

Pozwolił zdjąć gips, zrobić zdjęcie palcu, nakazał powrót.
Wykonałam wszystko zgodnie z poleceniem i nawracam.

Doktór oczywiście nie ma kontaktu wzrokowego z pacjentem, prosi o okazanie palca “jak wygląda klinicznie”, ale za chwilę już o tym nie pamięta, gdyż jednocześnie (ależ oni mają podzielną uwagę, ja cię...) wypisuje receptę dla innej pacjentki.

Wraca do mnie, patrzy na zdjęcie:

- Źle się zrosło, proszę Pani. Na wszystko jest już za późno. Na ustawienie, na operację.
- Słucham?
- No tak.
- Pana kolega dwa tygodnie temu mówił coś innego.
Cisza.
- Trzeba więc zrobić operację - nie ma logiki na medycynie?
- Pan żartuje?
- Niestety nie. Trzeba włożyć płytkę. Na razie dam pani skierowanie na rehabilitację. Kontrola za trzy, cztery tygodnie.
- Którego, mniej więcej? - pytam grzecznie.
- Mniej więcej za trzy, cztery tygodnie. To wszystko.

Jeszcze dałam radę zapisać się na tę kontrolną wizytę zanim potargały mną dreszcze niespokojne.

Wyszłam na powietrze, zapaliłam papierosa i rozryczałam się z bezsilności, wściekłości i ogólnego żalu do świata.
Nie korzystam z argumentu pracy w Publicznej Służbie, nie skorzystałam również i z tego, że ktoś dla mnie bliski (a już niestety nieżyjący) uczył tych wszystkich patałachów i klękali przed nim na kolana. Nie robię tego z głębokiego przekonania, że lekarz to lekarz.
Moja naiwność będzie kiedyś legendarna, albo stanie się przedmiotem dowcipów.

Ja wiem, że ludzie mają większe problemy, że są połamani w każdym sensie i do tego rozlegle. Wiem. Ale to jest mój palec, moja dłoń, moja ręka. Ja.

Co prawda chwilowo mam raczej poczucie, że ktoś mi wymienił tę rękę na cudzą, bo jakoś tak dziwnie wygląda...

Wiele można zrzucić na system, syf, słabe zasilenie konta, ale własnego, osobistego , zawodowego zejścia na psy nie da się uzasadnić inaczej niż tylko brakiem...

Pozostaję po swojej stronie lustra.

14 września 2010

Ambiwalencja w gipsie

Nie mogę ostatnio wyrobić sobie stabilnego stosunku do życia. To znaczy nie wiem jak je traktować z perspektywy filozoficznej i codziennej. Ambiwalencja taka.
Jak już się na coś prawie zdecyduję, to natychmiast pojawi się coś wprowadzające niepewność w przyjętym paradygmacie.

Oczywiście nie mam zamiaru mieć pretensji o zmienność, istnienie dobra i zła, przyjemności i przykrości - sama wielokrotnie podkreślałam, że to właśnie jest życie i takie ma być, i tak jest w porządku, choćbyśmy nic z tego nie rozumieli.
Ale nie w takim tempie!
Ci z Góry Znaki dają.
Szkoda tylko, że bez instrukcji jak je czytać, cholera.

Koniec sierpnia, a właściwie od połowy sierpnia, być może i od 15 sierpnia ciągnęłam się z sobą na kompletnej rezerwie sił, energii i tych takich, co to są potrzebne do bycia słoneczkiem. Wymyśliłam więc, niczym koło, urlop.
Policzyłam skrupulatnie i wyszło mi, że cały wrzesień mogę się lenić, relaksować, pławić w nicnierobieniu, a jeszcze mi prawie tydzień w zapasie zostanie, gdyby znowu zapaliła się lampka rezerwy.

Pasłam się tą myślą i pasłam. Dni mijały, sierpień chylił się ku końcowi, wrzesień szykował do wejścia na scenę.
No i w ostatnią sobotę miesiąca letniego, podczas rutynowego spaceru z Gretą, runęłam na ziemię.
Tak po prostu.
Potknęłam się o nią tracąc równowagę w taki sposób, że wyrżnęłam widowiskowo w chodnik łamiąc sobie przy tym palec lewej dłoni.
Widowisko było raczej nisko budżetowe, bilety się nie sprzedały więc widziała to tylko Greta i wtedy pierwszy raz dostrzegłam w jej oczach zdziwienie. Mimo młodego wieku pies już wie, że jeśli leżę na chodniku, to nie jest to tak zupełnie codzienne i ma rację, gdyż rzadko wyleguję się na chodnikach w okolicach swojego domu zwłaszcza.

Szybciej wracałam niż wychodziłam, pomna napadu paniki jaki mi się kiedyś przytrafił.
Dzwonię do Baśki, że potrzebuję pomocy, a w tle mój mózg mówi bardzo ładnie Gretchen, książkowo - potrzebuję pomocy.
Ostry dyżur, Publiczna Służba po drugiej stronie lustra, gips.
Boli jak jasna cholera.
Puchnie, sinieje, napiernicza i znowu sinieje, puchnie...

Naturalną koleją rzeczy zaczynam się nad sobą użalać, że jak ja sobie teraz poradzę z jedną ręką do dyspozycji, że życie jest podłe, nikt mnie nie rozumie, jak umyję włosy, dobrze, że można kupić pokrojone produkty do spożycia, dziwna jest ta moja karma i tak dalej mniej więcej.
Z drugiej strony to tylko mały palec, lewej nie prawej dłoni, ręka nie noga, palec nie nadgarstek, nadal mam trzy palce wolne, a jak dodać pięć pozostałych to już w sumie osiem...
Więc właściwie jest źle, czy dobrze?

Półtora tygodnia później, już w czasie wymarzonego urlopu, wysiadam z autobusu i niezbyt stawiam stopę na stopniu, coś przeskoczyło w okolicach małego palca (!) prawej stopy.
Nie przeszkadza mi to w chodzeniu, aczkolwiek boli.
Struchlałam, że złamanie i w tym samym momencie przysięgam sobie, że nie pójdę do lekarza, bo na takie pośmiewisko się nie wystawię.

Unikam spotkań z jakąkolwiek ludnością. Dopiero setki razy opowiedziałam co się stało z paluszkiem, a już musiałabym opowiadać co z nóżką.
Chrzanię, ukrywam się.

Szczęśliwie zaraz musiałam jechać do Wrocławia uczyć ludzi, co sprzyjało konspiracji w stopniu niemal doskonałym.
Widok mojej stopy przerażał mnie bardziej i bardziej. W zaskakujących miejscach pojawiły się takie sine obrzydlistwa. Puchnie, sinieje, napiernicza.
Bogowie!
Altacet, bandaż, okłady.

Mam jeszcze jedną sprawną kończynę górną i dolną w tej samej liczbie. Nie jest źle, ale czy jest dobrze?

Ta oto egzystencjalna wątpliwość jest ewidentnym motywem przewodnim serialu Gretchen na Planecie.

Nie inaczej sprawy się mają w każdym zakresie, ze szczególnym uwzględnieniem... w każdym innym.
Utrudnienia, w budowaniu spójnego podejścia do życia są poważne, bowiem jak już coś się wydarzy to swoją moc ma, tylko zmienną i szamotliwą. Nie za bardzo nadążam i co chwilę mi się przestawia w człowieku.

Ludzie skrajnie mnie wnerwiają, by za chwilę rozczulali do łez...

Bo jak sobie jadę do Wrocławia z widocznym gipsem i wyraźnym utykaniem przetykanym syczeniem zbolałym, i żaden z czterech siedzących w przedziale troglodytów płci męskiej nie drgnie nawet, żeby pomóc mi zdjąć walizkę, to mnie strzela.

Kiedy jednak wracam z Wrocławia i starsza pani w przedziale zatroszczy się o to, czy nogi mi nie zdrętwieją, to mam łzy w oczach.

Nie mam cierpliwości do słuchania jak trzech, z tamtych czterech, nie potrafi pojąć, że to nie Zły Los rzuca im kłody pod nogi, ani nawet system się na nich nie uwziął, tylko zwyczajnie wsiedli do niewłaściwego pociągu. TLK to nie Inter City, tak jak pies to nie kot. Zakładam słuchawki i włączam muzykę, bo nie zdzierżę.

W trzygodzinnej kolejce do lekarza kontrolującego złamany palec, spotykam małżeństwo. On ma 82 lata, Ona 86. Nie wiem o co chodziło, ale Ona popatrzyła na mnie, nachyliła się delikatnie do męża i uśmiechnęła w taki sposób, że się poryczałam. Trochę. Miała w oczach zupełnie nieprawdopodobną dobroć i życzliwość.


W takiej sytuacji naprawdę można się pogubić, a to tylko pierwsze z brzegu historie.

Może włączył mi sie jakiś nowy tryb odbioru rzeczywistości, albo coś się w Kosmosie przestawia, albo sama nie wiem co. W każdym razie coś się dzieje i jestem czujna jak ważka.


Zbieram sobie te Znaki z nadzieją, graniczącą z pewnością, że kiedyś je zrozumiem, tymczasem sobie zaśpiewam.


10 sierpnia 2010

ŻAL

Żal mi tego samotnego krzyża. Poniewieranego i szarpanego.
Nie widzę zbitych desek, widzę zapomnienie.

Większe przywiązanie do symbolu, niż do wartości które reprezentuje, zaprzecza istocie symbolu, więc i samym wartościom.

Odpowiadanie agresją na agresję zwiększa poziom agresji.

Obśmiewanie umacnia stanowisko przeciwne.

Upór jest drogą donikąd.

Byłam wczoraj na koncercie w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Młody chłopak z Wrocławia stworzył coś, co zapada w pamięć. Skomponował i zmiksował muzykę, która towarzyszyła wypowiedziom Powstańców. Niezbyt często słyszanym, bo zabawnym z jednej strony, ale uderzającym w sam środek serca z drugiej. Pojawiały się obrazki.
Niewiele mówił używając bardzo wspólczesnego języka, co mogło stanowić zgrzyt, o ile takie miałoby być.
Poprosił o trzydzieści sekund ciszy na początku, dla oddania czci i pamięci Powstańcom.
Nikt nie zaszeleścił nawet...

Zakończył koncert prośbą: zróbcie dużo hałasu dla Tych, którzy walczyli o Wolność.
Piękny był ten hałas wybijany dłońmi ludzi.
Młodych.
Głównie.

Z trudem opanowałam łzy.

Pojawił się historia wędrówki dwojga pośród dopalających się kamienic warszawskich i pochylonych, skurczonych ludzkich sylwetek. Niewiele widać, tyle co rozbłyśnie w ożywającym ogniu umierających domów...
Idą, aż on kładzie dłoń na jej ramieniu i mówi: pamiętaj, że za to ja, ty i my wszyscy jesteśmy odpowiedzialni.

Pomyślałam, że Oni naprawdę czuli czym jest odpowiedzialność.

Kim jesteśmy dzisiaj?

Kim ja jestem?

Czy łatwo stanąć w Godzinie W i Ich wspomnieć?

Czy łatwo się roztkliwiać nad umarłym światem ludzi przenikniętych na wskroś wartościami, nad miastem żyjącym inaczej?

Może zbyt łatwo?

Może, ale to co widzę dzisiaj nie jest tym, czym jestem.

Wczoraj czułam się na miejscu pośród tłumku uczestniczącego w koncercie. Skupienie bez nadęcia, powaga nieprzesadzona, śmiech kiedy jest dla niego przestrzeń.


Nie pójdę pod Pałac Prezydencki nawet po to, żeby zdjęcia zrobić.
To nie jest moje środowisko.
Ani jedno, ani drugie, ani trzydzieste ósme. Bijcie się jak chcecie. Możecie po chrześcijańsku i z miłosierdziem, albo chuligańsko i bez miłosierdzia, albo jak tam sobie zechcecie.
Nakręcajcie się do woli, w modlitwie, we wrzasku, we wzajemnym opluwaniu.
Możecie chcieć takiego świata.
Ja nie chcę.

Wolę moją ciszę ze wszystkimi jej dźwiękami.

Wolę rytm mojego miasta sprzed lat.


"Na szczęście, myśmy powiedzmy próbowali, nawet w najbardziej tragicznych momentach powiedzmy, jakąś zachować taką pogodę ducha."




21 lipca 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Się zepsuła kserokopiarka

Ledwie dzisiaj weszłam w progi mojego posterunku usłyszałam znajomy ton w słowie Gretchen.

Wypuściłam psa z przenośnej torby i już miałam się zastanowić co się zepsuło i wymaga naprawienia, ale nie zdążyłam ponieważ Najlepsza Szefowa wyartykułowała, że chodzi mianowicie o naszą kserokopiarkę połączoną z drukarką.
Wiele razy naprawiałam to jakże skomplikowane urządzenie wyciągając, wyszarpując czy też delikatnie wysuwając wkręcony w tryby papier.
Z dość tajemniczych powodów tylko ja wiem, choć w szkole mnie tego nie uczyli, gdzie się otwierają poszczególne części. Wiedza ta jest niezwykle ważna, bowiem trzeba wiedzieć, z której strony wyciągać, z której wyszarpywać, z której wysuwać.

Jest bardzo ciepło, bardzo jest ciepło.
W tych okolicznościach przyrody taszczę na własnym ramieniu niedużego amstaffa celem nielegalnej socjalizacji oraz z powodu, że nie chcę się z nią jeszcze rozstawać na tak długo. Oczywiście ze względu na jej dobro.

Więc jest cieplutko, a mimo to zaglądam do maszyny i od razu stwierdzam, że sprawa jest dość trudna i bez rozkręcania urządzenia się nie obejdzie. Na to Szefowa mówi, że wezwała pana do naprawy. Się pytam po co mam się tym zajmować w takim razie, a ona mi na to, że może będzie to oszczędność czasu, bo nie wiadomo kiedy przyjdzie pan, a ja wszak już jestem.
Fakt, jakaś mądrość w tym jest.

Dwie godziny później wkroczyło chłopię spocone niemożebnie i ani dzień dobry, ani skąd jest (ta dziesiejsza młodzież...), tylko pyta czy to ta maszyna. Potwierdzam, starannie zamykając drzwi, za którymi pies śpi snem głębokim.

Stanęłam sobie przy oknie przypatrując się nonszalancji chłopięcia. W pierwszej chwili dostrzegłam coś na kształt politowania, że baby same sobie papieru nie potrafią wyjąć z urządzenia, na co zarechotałam w duchu okrutnie.
Chłopię ocierało pot z czoła wykonując czynności jakie sama wykonałam, do tego w analogicznej kolejności o czym nadmieniłam szeptem Szefowej.
Duch dalej rechocze. Nie żeby mój duch był jakiś taki złośliwy, co to to nie, po prostu skonstatowałam, że dziecię nie przyniosło ze sobą nic prócz swojej spoconej osoby.
Żeby jeszcze atrakcyjnie się pocił, na przykład jak amerykański mechanik samochodowy utytłany smarem...

Nie pomagałam mu i nie przeszkadzałam, aż tu nagle poprosił o nóż. Ok, idę po nóż. Wzięłam nawet dwa, taki długaśny do chleba i zwyczajny o zaokrąglonym kształcie.
Ja patrzę, a ten wtłacza jeden z nich w śrubkę!
Bez wykonywania półobrotu sięgnęłam na półeczkę jednocześnie pytając czy śrubokręt nie byłby lepszy.
I proszę, okazało się, że byłby.
Ale to był zły śrubokręt.

Wyszłam na chwilę, niech mężczyzna sobie radzi.
Musiałam wrócić na prośbę Szefowej nadmieniającej, że zwariuje. Nie chciałabym dopuścić do takiego stanu, to wracam.

Maszyna nie rozkręcona, dzieciaczyna spocona. Hej!

Zasapał się już trochę biedak, aż doznał olśnienia, że można ten podługowaty nóż wcisnąć w maszynerię.
Pomysł dobry choć głupi.
Efektów brak, to się mnie zapytowywuje czy nie mam grubszej kartki. Jakiej grubszej się dopytałam i wyszło, że chodzi o tekturę.
Podałam teczkę czystą.
Znowu patrzę i widzę, że on próbuje wetknąć tę teczkę tam, gdzie wcześniej wpychał nóż.

Uznałam sprawę za beznadziejną mniej więcej w tym samym momencie co on.

- Nie da się. - wystękał.
- Widzę, że się nie da. Więc?
- Trzeba rozkręcić.
- Wiem. Więc?
- No nie wiem.
- To znaczy, że tak ma zostać?
- Nieeeee, no jutro ktoś przyjdzie.

Tak jak przyszedł bez dzień dobry, tak wyszedł bez do widzenia. Popatrzyłam na zamykające się za nim drzwi.
Następnie odpowiadałam na głupie pytania Szefowej czy naprawił? Czy dzisiaj wróci? I takie tam.

Zeźlona Szefowa zadzwoniła do przełożonej chłopięcia. Powiedziała co i jak, na co usłyszała: no z tymi chłopami to właśnie tak jest.
Może i jest, chętnie się zgodzę.

Nie minęło pół godziny odką wyszedł jak powrócił. Zawsze wracają.
Miał ze sobą chyba ze trzy śrubokręty!

Gmerał, gmerał i naprawił. Nie można było tak od razu?

Pewnie nie, bo jest gorąco, mówimy o Publicznej Służbie gdzie upałowy dzienny przydział wody na osobę wynosi 200 mililitrów.

Nawet pełnej szklanki wody nie przydzielą, podobnie jak nie przydzielą kompetentnego pracownika.

Tekst miał być o żywiołach w Publicznej Służbie, uznajmy ten tu oto za wstęp. W następnym będzie o ogniu i wodzie, chyba że rzeczywistość mnie zaskoczy, co jest codziennością w Publicznej Służbie.

17 lipca 2010

Gdyby

Moja mama zaprosiła Najlepszą Szefową do swojej (właściwie mojej, umówmy się) posiadłości.
Naturalnym biegiem rzeczy byłam zaproszona również ja, zapewne na wypadek nie klejenia się eleganckiej konwersacji. Skoro ja to i Greta, tak to teraz już jest, że prawie wszędzie jesteśmy razem, a tym bardziej oczywiście jesteśmy razem w sytuacjach kiedy pozostająca w kwarantannie Greta ma jedyną okazję pobrykać na trawie.
W związku z tym Rodzicielka, chcąc poznać Najlepszą Szefową, musiała zaakceptować jeszcze dwie żywe istoty jako uroczy dodatek. Nie wyglądało by rzecz cała była jej wstrętną zwłaszcza, że podjęłam zobowiązanie obiadowe i zrealizowałam je od początku do końca.

Wyruszyłyśmy z mojego Placu dzielnie, jeśli wziąć od uwagę rozszalałą temperaturę i nie mniej dzielnie pokonywałyśmy kolejne odcinki tramwajowo - autobusowo - piesze. Niosłam na sobie zakupy spożywcze i niedużego amstaffa, a słońce się temu przyglądało świecąc jeszcze mocniej, być może z radości.

Mamusia umyśliła, że powinnyśmy pójść skrótem, czyli pojechać dalej, za to iść krócej. Całkiem ciekawa myśl, chociaż miałam wątpliwości czy to dobry moment na nowe ścieżki...
Doszłyśmy bez przeszkód, zjadłyśmy, rozmawiałyśmy, Greta poznała labradorkę mojej mamy. No jednym słowem SIELANKA.
Cukinia z grilla z fetą i suszonymi pomidorami była pyszna, polędwica a jakże. Panie się polubiły i miło rozmawiały, psy galopowały po ogrodzie podczas gdy ja piekłam się na grillu razem z warzywami i mięsem. Szczęśliwie nie nadaję się do konsumpcji więc zachwyty skierowane były we właściwym kierunku.

Matka moja, która dostawała naprzemiennie dreszczy i drgawek na samą myśl o amstaffie, już jest całkowicie zakochana i choć jeszcze niedawno musiałam z nią ustalać na poważnie czy będę mogła liczyć na pomoc, czyli pozostawienie jej psa w razie ostatecznej konieczności, wyszła z propozycją pozostawienia mordercy pod jej dachem do zakończenia kwarantanny. Względność rzeczy jest zaskakująca.

Kiedy już się wykokosiłyśmy wzięłam psa na ramię, plecak na plecy, a Szefowa szła samodzielnie. Miałyśmy wracać tą samą skróconą drogą, ale ma się rozumieć źle skręciłyśmy i nastąpiło zagubienie w przestrzeni i tylko dzięki przypadkowo napotkanemu panu udało nam się nie nadłożyć więcej niż dwa kilometry.
Ja wiem, że dwa kilometry to nie jest dużo, ale jednak kiedy słońce się uśmiecha szeroko i na ramieniu ma się w oczach rosnącego psa, komary latają jakby się zmówiły z innymi owadami, to dwa kilometry zupełnie inaczej smakują.

Maszerujemy. Już jesteśmy na dobrej drodze, już rozpoznajemy nieruchomości i szczegóły. Ja, w takich sytuacjach jestem jak człog. Nie mówię, nie skomlę - pokonuję drogę.

I nagle patrzę w prawo... Działeczka, domeczek, ogródeczek. Stoliczek, fotelik, na stoliczku zimne piwo, przy stoliczku mężczyzna w pozie relaksacyjnej.

- Zobacz - mówię do Najlepszej Szefowej - niektórzy mają zdecydowanie lepiej od nas. Pan sobie siedzi wyciągnięty, zimne piwo obok i ptaszki napitalają.

- Ma złamaną nogę - skomentowała krótko Szefowa.Dopiero wtedy dostrzegłam gips na końcu pana.

Znowu względność, wzbogacona o to co oczywiste, widzimy tyle, ile chcemy zobaczyć.

Kilkananaście minut później znowu czegoś nie zobaczyłam i tylko dzięki życzliwości Tych z Góry nie zostałam pochłonięta przez rozpędzony autokar. Ludzie patrzyli na mnie dziwnie, a jedna pani nawet podeszła, żeby powiedzieć, że zupełnie nie chodzi o mnie, ale psa byłoby żal.
Dziwne, bo jak przebiegałam przez ulicę to wszystko widziałam.
Ten samochód z lewej jechał szybko tylko był daleko jakoś.
Autokar z prawej zobaczyłam nagle i był bardzo blisko, kierowca się wystraszył, a ja przefrunęłam przedziwnie.
Ktoś coś zatrzymał na setne sekundy. Tyllko na tyle, żeby nie było widać, ale żeby wystarczyło.
Uśmiechnięta stanęłam na przystanku udając, że nie czuję wstrzymanych ludzkich oddechów, nie widzę przerażenia w twarzach.

A gdyby mnie tak zmiotło?
Nie zmiotło.
Inny scenariusz.

Gdybyśmy szły inną drogą...

Gdyby ten pan nie szedł akurat...

Gdyby tamten obcy człowiek nie złamał nogi...

Gdyby Matka moja nie zaprosiła Najlepszej Szefowej...

Gdyby nie jest najlepszą strategią na życie. Wszystko mogłoby być, a jest to, co jest.
Ograniczone w naszym widzeniu.

Jakoś łatwiej dostrzegamy brak jednego, niż dostatek gdzieś indziej.

Wszystko się zmienia z chwili na chwilę i tylko przywiązanie, i upór, i nasze ograniczenia sprawiają, że nic nie widzimy.

Jeśli wybrałybyśmy dobrą drogę nie byłoby historii z autokarem.
Jeśli czas nie zostałby wstrzymany na ułamki sekund, moja Szefowa Najlepsza na świecie po mgnieniu oka zobaczyłaby mnie roztrzaskaną na drodze.
Nie widziałaby jak, bo szła pierwsza.

Tymczasem dziś jest dziś, jutro się zbliża.

Życie trwa, razem z każdym najmniejszym wyborem prowadzącym w nieznane.

6 lipca 2010

Obiektywna Gretchen: Marzenie

Spełniłam swoje marzenie, a to jest niesamowite uczucie, coś między niedowierzaniem i zachwytem. Mogę je codziennie obserwować patrząc jak rośnie, chociaż po dwóch dniach urosła mało radykalnie.

Jeśli nie liczyć dwóch osób, wszyscy się sprzeciwiali jej obecności w moim życiu. A to dlatego że... albo właśnie dlatego że...
Mniejszość mówiła, żeby iść za głosem serca, że marzenia trzeba spełniać póki życie trwa, że nie ma na co czekać skoro tak chcę.

Więc...

Wszystko się odbyło dziwnie, ale dość szybko na ostatniej prostej.
Trzy lata je obserwowałam z oddali.
Dwa tygodnie temu zaczęłam czytać, potwierdzać i zaprzeczać, rozważać, kombinować - teoria przed praktyką.
Teoria mnie przekonała, lecz praktyki jak nie było widać, tak niewidoczną pozostawała.

Wymyśliłam wycieczkę do hodowli celem zweryfikowania wiedzy z uczuciami i w pierwszej chwili było kiepsko.

Dziewięć klusek leżało w pozach jestem szczeniaczkiem tylko, że trochę mnie zaniepokoiła nieobecność osobników dorosłych. Były jakieś dwa, w tym jeden czarny potwór, oba uwiązane z daleka od gości...
Nie, czegoś takiego nie chcę, tego się obawiam.
Pojawiła się myśl o ucieczce.

Pojechałam tam z kilkoma pytaniami, wątpliwościami i nadmiernym poziomem emocji, które odmóżdżyły mnie za bardzo. Oczywiście zadawałam pytania tylko jakoś dziwnie nie mogłam usłyszeć odpowiedzi padających z ust pani Ani.
Baśka i Michał mieli niezłą rozrywkę patrząc na mnie w tym wszystkim i nic specjalnie nie mówili czemu się nie dziwię, choć coś jednak mogliby powiedzieć.

Kluskowa sielanka nadal mnie nie przekonywała, jakby z tła usłyszałam wypuść je z domu i oczom moim ukazało się cwałujące w naszym kierunku ośmioosobowe stado jak najbardziej dorosłych osobników. Nie sądzę bym kiedykolwiek zapomniała to wrażenie: GIGANTYCZNE stado naturalnych morderców łukiem zmierza prosto na mnie...
Nie zdążyłam nic pomyśleć. Życie nie przewinęło mi się przed oczami w przyspieszonym tempie, nie poczułam czy się boję, czy wpadam w panikę, w ogóle nic nie poczułam oprócz dziwnego, lekkiego ukłucia, które mogło znaczyć tyleż wszystko, co nic.
Nie trwało to tyle, ile zajmuje przeczytanie słów.
Dziesiątki sekund bezmyślnych przebijało tylko zdziwienie, albo nie wiem co.

Osiem Mordujących Ludzi Potworów oplotło mnie w czułym merdaniu, sapaniu, oblizywaniu i przynoszeniu piłeczki. Suki, psy, emeryci, renciści, młodziaki, jedna szczenna suka.

Michał się rozpsił jak to on, Baśka zastygła woskowo, ja poczułam o co chodzi, biega, a także w czym rzecz. Instynktownie działałam wyciągając ręce, zbliżając twarz i patrzyłam w te mordercze oczy z zadziwieniem, że są tak przepełnione dobrocią i łagodnością.

Jedno słowo pani Ani wystarczało. Jedno słowo: odejdź, zostaw, przesuń się, nie pchaj się, daj pani spokój (to w odniesieniu do Basi bladej jak papier ryżowy), a one bez sekundy zastanowienia robiły co mówiła i to bez bólu, ociągania się, marudzenia.

- Nie ma hierarchii w tym stadzie - mówi pani Ania - nie może jej być. Śmieszą mnie i denerwują młodzi hodowcy piszący o rangach stadnych tej rasy. Ja jestem przewodnikiem stada, reszta jest na tym samym poziomie.

- Yhmmmm - pomyślam i wymamrotałam.

- Takiemu psu trzeba dać miłość i przytulanie w dużej ilości, bo są bardzo czułe, ale pies zawsze ma robić tak jak ty chcesz Gretchen, nie jak on.

- Yhmmmmmmmmmmm.

Dostałam instrukcje.

Podjęłam decyzję.

Wgłębiałam się, wgłebiam i nadal wgłębiać się będę w zakamarki duszy tych dzielnych, niewiarygodnych, niepowtarzalnych psów będących ofiarami ludzkiej głupoty, pychy i kompleksów.

Doświadczone nie jest dla mnie kwestionowalne - przeżyłam wypad ośmiu obcych amstaffów, na ich terenie, wobec zupełnie obcych ludzi. Żaden nie skrzywił się nawet na strach Basi, która w duchu sobie powtarzała nie mogę się bać! nie mogę się bać! , co jak wiadomo guzik daje w zmierzeniu z morderczym instynktem, a nawet wręcz przeciwnie daje.

Wzięłam ją.
Arystokratkę o potwierdzonych korzeniach. Piękną, mądrą, czułą, siedmiotygodniową.
Tatuś nosi imię Narcotic więc mniej więcej jest z branży, choć urodą nie grzeszy w moich oczach. Matka Jessy jest uosobieniem piękna amstaffa. Młoda, to sam miód i cud.

Otworzyłam sobie drzwi do wieloletniej przygody z siłą, która budzi respekt tym bardziej, że nie jest bezmyślna.
Z mądrością widoczną już dzisiaj.
Z zaufaniem do siebie.

Spełniłam marzenie i zyskałam przyjaciela.

Dałam jej na imię Greta.

Voila!








27 czerwca 2010

Pokój i wojna

Upływający weekend spędziłam w pracy. Tak bywa w mojej pracy, że trzeba od czasu do czasu zrobić coś więcej dla ludzi, czy raczej stworzyć im przestrzeń do tego, żeby sami dla siebie coś zrobili. Ujęcie drugie bardziej nawet mi odpowiada, co nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia.

Dwa dni intensywnej i na głębokim poziomie się dziejącej pracy terapeutycznej zadzwiają mnie za każdym razem. To znaczy, żeby być precyzyjną, nie same dni mnie zadziwiają, bo to za każdym razem sobota i niedziela tylko widok za oknem się zmienia wraz z naturalnym cyklem pór roku, ale coś czego w życiu codziennym uświadczyć trudno, a łatwo coś przeciwnego.

Na te zajęcia, zgodnie z aktualnie głównym profilem mojej zawodowej działalności, trafiają osoby uzależnione od alkoholu, żony tychże, oraz dorosłe ich dzieci. Oczywiście nie są to członkowie tych samych rodzin natomiast są już po terapii czy najgorszym razie blisko jej ukończenia.
Więc spotykają się w jednym pomieszczeniu na wiele godzin i zwykle początkowo towarzyszy każdemu jakiś rodzaj przestraszenia, lęku, wścieku, albo wszystkiego jednocześnie. To widać wyraźnie, a jeszcze o tym mówią jasno.

Można na to spojrzeć tak, że ofiary spotykają się ze sprawcami krzywdy.

Najmniej boją się dzieci, najbardziej uzależnieni, żony w zależności od sytuacji - często obawiają się swojej niechęci do uzależnionych czy też oskarżeń ze strony dzieci za bierność w rozwiązywaniu rodzinnego problemu.
Uzależnieni boją się ataku z obu stron, serii z karabinu prosto w nich.
Dzieci, od których zależało w przeszłości najmniej albo jeszcze noszą w sobie złość, albo mają łzy pod powiekami i obawiają się zdemaskowania.
Mówiąc krótko każdy przytaszcza swoją historię nie mając pojęcia co z tego wyniknie.

Podgrupy wzajemnie się nie znają co dodaje całej sprawie dodatkowej pikanterii...
Pierwsze chwile to obwąchiwanie się, sprawdzanie co i jak, kim są ci ludzie. Dziadek Freud byłby zadowolony, bo przeniesienia dają się zaobserwować, co jest nieuniknione.
Ja jestem spokojna jak taczanka na stepie, bo mniej więcej wiem co będzie dalej i na samą myśl się do siebie uśmiecham.

Widziałam to już wiele razy, a każdy się różni od każdego. Wspólne jest to, że nawet jeśli początkowo (godzina do dwóch) komuś puszczają nerwy, to po pierwsze jakoś zawsze jest to przyjmowane ze zrozumieniem, a po drugie... No właśnie. Po drugie za kolejną chwilę nie ma już żadnego podziału na podgrupy, ofiary, krzywdzących, katów, biedactwa i potwory. Stają się grupą, zaciekawioną wspólnotą próbującą zrozumieć siebie i tego drugiego.
To się dzieje bez żadnego mojego udziału polegającego choćby na tłumaczeniu komukolwiek czegokolwiek. Oni sami to robią śmiejąc się i płacząc, odnajdując w tym drugim siebie.

Była taka dziewczyna, córka uzależnionej kobiety, która wylewając wiadra łez zdołała wykrztusić z siebie kilka słów do alkoholika. Powiedziała, że chciałaby zobaczyć swoją mamę kiedykolwiek w takim momencie, z takimi przemyśleniami i świadomością.
Tamten się cały zaszklił...
Ona miała na imię tak jak jego córka.

Podczas tych spotkań można prawie dotknąć skomplikowanej struktury świata. Doświadczyć niemożliwego. Zobaczyć jakiś cud porozumienia.

Być może wygląda to na cukiereczki i ciasteczka - nic bardziej błędnego,tam się rozgrywa prawdziwy hardcore ludzkich nieszczęść, zaplątań, rozpaczy, bezsilności wobec przeszłości, wkurwienia dlaczego właśnie ja.
Z chwili na chwilę pada coraz więcej słów, ważnych, mocnych, wzruszających. Ludzkie opowieści rozwijają się odważniej. Emocje wypełniają pokój.

Mój zawód nauczył mnie rozmawiania z ludźmi zupełnie inaczej niż ludzie rozmawiają o ile w ogóle im się to udaje. Być może to ta specyfika, że nie skupiamy się na pierdołach aczkolwiek miło o nich pogawędzić w wolnych chwilach.
Wiem o nich nieporównywalnie więcej niż oni o mnie, bo tak właśnie ma być. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się odmówić odpowiedzi na osobiste pytanie. Zdarzają się po jakimś czasie.
Wczoraj jeden chłopak zapytał mnie o wyznanie i czy w ogóle jestem jakoś tam zakotwiczona w jakiejś myśli religijnej. Odpowiedziałam, bo wydało mi się to dość naturalne a nie miałam pojęcia co za tym pytaniem stało. Nie wiedziałam, że moja odpowiedź będzie tak ważna dla jego rozumienia świata, że przyniesie mu osobistą ulgę i nadzieję. Zdumiewające...

Mówi się o tym, że psychoterapia to sytuacja laboratoryjna więc poniekąd nieprawdziwa.
I tak, i nie.
Tak, ponieważ wyznacza się pewne zasady zwłaszcza w pracy grupowej. Zasady, których nie sposób (?) wyznaczyć w codzienności.
Nie, bo to nadal spotkanie żywych ludzi z ich doświadczeniami, jazdami, obawami, nieumiejętnościami.
Tak, bo to ukierunkowany proces.
Nie, bo nie wszystko się da przewidzieć.
Tak, bo wyzwalają się bardzo silne emocje.
Nie, bo codziennie ich doświadczamy.
Tak, bo jest terapeuta.
Nie, bo często szukamy kogoś kto nas po prostu zrozumie bez oceniania.

Przyzwyczaiłam się do rozmów niezwykłych, otwartych, bolesnych, wzruszających i jeszcze do czegoś. Do poszukiwania rozwiązań. Znajdowania tego co wspólne, a nie tego co dzieli. Tego co może pomóc, a przeszkodzi szkodzie.

Potem wracam do domu i przebiegam wzrokiem, aczkolwiek mam nadzieję ze zrozumieniem to, co ludzie piszą.

Blogosfera.

Jedna wielka walka dobrych z lepszymi. Niekończąca się paranoja wojny o prawdę i słuszność bez oglądania się na cokolwiek. Moc nicka, który chyba często odbiera rozum. Bełkot. Napitalanie w klawiaturę, często z poczuciem misji. Ideologia. Tworzenie mediów stających się medium. W jednym kącie to, w drugim co innego, w trzecim... Oj, trzeciego kąta chyba nie ma, więc to musi być pokój z dwoma kątami. Cóż na to architekci?

Pomysły jak uatrakcyjnić tę formę przekazu rodzą się jak grzyby po deszczu. Chyba nie może być dobrze skoro atrakcję nazywa się lubczasopisma.
Właściciel utrzymuje, że nie może agregować blogów z innych platform, bo tego się nie da zrobić technicznie.
Może się nie da, ale Sergiusz zrobił swoje Atrium agregując bez przeszkód.

Działania podjazdowe się rozwijają z agregacją, lub bez niej.

Jedni się zatchną na amen pisząc duszą o polityku. Szkoda duszy, moim zdaniem, bez względu na to kim jest polityk, ale to moja prywatna opinia.

Inni zmieniają świat odkrywając czające się w nim spiski. To ma jakiś sens, choćby edukacyjny, o ile nie odjeżdża się w rejony dla człowieka nieznane.

Ktoś tam coś tam, a życie sobie.

Lista dyskusyjna psychoterapeutów.

Zostałam na nią zaproszona jakiś czas temu, choć mam głębokie przekonanie graniczące z pewnością, że dzisiaj już bym szansy nie miała.
Nie piszę tam od dawna z powodu lenistwa, ale przysyłają mi powiadomienia mailem to sobie czytam.

Wojna.

Chodzi o te klapsy, pracowników socjalnych i przeciwdziałanie przemocy w rodzinie.

Kolega pomysłodawca (listy, nie ustawy) jedzie bez trzymanki stosując chwyty tyleż erystyczne co manipulacyjne. Obserwując z oddali zastanawiam się czy widziałabym to sprzeciwiając się ustawie, ale tego nigdy się nie dowiem.
Niczego nie mogę zacytować, bo taka jest między nami umowa, że to zamknięte forum i się nie wynosi.

Wojna wśród psychologów, psychoterapeutów. Brzydkie argumenty, brzydkie podjazdy.
To dopiero!
Nobody’s perfect Mon Dieu.

Na marginesie. Kolega pomysłodawca reprezentuje polską prawicę, tak jak dzisiaj polska prawica się definiuje. Pozwolił sobie wysyłać do mojej Gośki maile z creme de la creme tego nurtu myśli zakorzenionej w salonie24. Do mnie kiedyś też wysyłał, ale przestał sam z siebie. Ostatnio wysyłał więc tylko do niej.
Grzecznie poprosiła, żeby nie wysyłał. No nie wiem, może się zachowała jakoś niegrzecznie, ale to w końcu jej skrzynka.
Wysyłał nadal.
Ponowiła prośbę.
W odpowiedzi usłyszała, że jego przodkowie ginęli za Ojczyznę więc on się czuje w dystrybucyjnym prawie, a skoro ona tak to lepiej niech nie idzie na wybory.
Hmmm...

Real, wcale nie Madryt.

Rozmawiam w swoim posterunkowym gabinecie z pewną panią, a równoległe z jej mężem rozmawia Najlepsza Szefowa. Jak to zwykle u nas pan pije zdecydowanie nadmiernie, pani sobie z tym nie radzi, widzi ginącego na jej oczach męża.
Pan chce sobie pomóc, pani chce pomóc panu.
Mówi o nim tak czule i z taką miłością, że zupełnie mnie rozbraja. Dojrzali ludzie choć są ze sobą tylko kilka lat, w małżeństwie.
Aż nagle pani mówi, że jest jeszcze jeden problem między nimi. Polityka.
Ok, tyle już się naczytałam i nasłuchałam, że zadaję kompetentne pytanie czy raczej chodzi o różnicę w zainteresowaniach (no, że jedno się polityką interesuje, a drugie nie?), czy raczej o to, że jedno jest z PO, a drugie z PiS?
O tę drugą możliwość chodzi.
Pani nie rozumie, że pan nie chce przyjąć do wiadomości określonej prawdy, że jest nastawiony niewłaściwie a nawet wrogo.
Umówili się, że w związku z piciem alkoholu przez pana, to pani zarządza pieniędzmi więc pan nie czyta swojej ulubionej gazety, ale czyta ulubioną gazetę pani.
Nie skarży się.

Pan jest zaskoczony zaangażowaniem pani w politykę i jej oddaniu jednej opcji. Kompletnie sobie nie radzi z tym faktem.

A ja pomyślałam, że to już jest normalnie koniec świata. Ludzie się kochają. Chcą być ze sobą i wygląda na to, że nie alkohol ich najbardziej dzieli, a polityka.

Czy to wszystko nie idzie za daleko?

Znowu wirtual reality show.

Ładne to Atrium Sergiusza. Słodziakowate i chyba funkcjonalne.
Nie wiem, bo nauczona doświadczeniem z pocztą wstrzymałam się z przyjęciem zaproszenia od blogera, który mnie lubi, pomyślawszy uprzednio, miast iść za impulsem, że ho ho ho gdyby Sergiusz chciał mnie zaprosić to zrobiłby to bez trudu.

Kilka dni temu przeczytałam to: http://atrium.tkm.cc/sergiusz/node/87

Szczególnie przytrzymał mnie fragment, kopiuję:

“W takim razie ujawnię jedną z moich słodkich tajemnic. Otóż, choć mam od pewnego czasu jasno sprecyzowany, kilkuletni co najmniej plan działania oraz dobrze przetestowane i dobrane narzędzia jego realizacji, celowo nadal poddaję rzecz całą swoistemu testowi Gedeona. Tak wyszło, że muszę to zrobić. Jak by to nie zabrzmiało, zwyczajnie robię wszystko, by zniechęcić definitywnie wszelkie jałowe marudy, frustratów z ego wielkości Jowisza, blogowe niemoty czy emo-sieroty po przejściach, a także wszelkie potencjalne wampirki, które chciałyby się podczepić, z dumą oznajmiając światu: płyniemy!.”

Ha!
Tak, wzięłam do siebie, zapewnie niesłusznie, te emo-sieroty po przejściach, choć mam jeszcze inny pomysł o kim to mogło być.

Jałowe marudy... Yhm...

Frustraci z ego wielkości Jowisza. Noooo...

Blogowe niemoty...

Potencjalne wampirki...

Po chwili refleksji pojawia się u Autora przebłysk:

“Tak, to niezbyt uprzejme i w ogóle na oko bezczelne. Ale taka jest dziejowa, prawda, konieczność. Ładnych parę lat poświęciłem na zbieranie netowych doświadczeń i do pewnych formuł i ludzi nie da rady mnie już (na nowo) przekonać. Nie mam czasu na plotki – głupotki i kręcenie się w kółko po dawno zdeptanych do cna alejkach, które nijak już nie przypominają świeżo otwartego dla publiczności parku – wyszalni wielkomiejskiej.”

W świetle powyższego i przy uwzględnieniu całości muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem samoświadomości Sergiusza.

To niezbyt uprzejme i w ogóle (nie tylko na oko) bezczelne.
Można nie mieć czasu, można chcieć wszystko zmienić, można dawnego nie lubić, ale obrażać ludzi, którzy to dawne tworzyli przy współudziale i niekiedy dobrych słowach Autora linkowanego tekstu i Admina niegdysiejszych alejek?

Dotąd rozumiałam, że poszło o sprawę oskarżeń i honoru... Tymczasem poszło jak widać o słodką tajemnicę pogardy. No, no...
***

Siedzę sobie w swoim realu i własnym wirtualu.
Ani w jednym, ani w drugim nie ma admina, który wkracza i chrzani.
Spokój, cisza ino wiatr zawiewa letnią porą.

Piszę o głupotkach.

Żyję pośród ludzkich historii. Prawdziwych.

Wychodzi na to, że laboratorium dotyka prawdy, której normalnie ludzie dotknąć nie chcą. Żadna właściwie nowina dla mnie, mogę tylko podziękować Tym z Góry za możliwość doświadczania niedostępnego dla innych.

Bo jeśli nie ma poczucia wspólnoty, choćby maleńkiej, szacunku i dystansu, to może się okazać, że nie ma na czym budować.

Albo, że jest zbyt późno, bo padły słowa i pojawiły się gesty...

Ale czy w ważnych sprawach kiedykolwiek może być za późno?

Bardzo rzadko...

23 czerwca 2010

Codziennik Gretchen: 22 czerwca

dobre uczynki: uogólnione
złe uczynki: ?
nastrój: wyrównany
napęd: adekwatny
motywacja: krzepiąca

***
Niewiarygodne - pan Zdzisław zadzwonił.
Niewiele z tego wynika, bo mamrotał coś o tym i owym bez składu i ładu deklarując udzielenie odpowiedzi jutro, albo dzisiaj. Cały on. W końcu pewnie mnie wzruszy i go polubię niesłychanie.
Rozumiem, że właściciel to człowiek światowy być może do stopnia czyniącego go zdystansowanym do działań biznesowych w zakresie własnych nieruchomości. Się dużo ma to się do pierdół wagi nie przykłada.
Odrobinę przestępuję z nogi na nogę, gdyż chciałabym coś wiedzieć jako mało światowa osoba pozostająca w kręgu własnych wizji.
Dobrze, poczekam nie mając innego wyjścia.

Jeszcze zadzwoniła Kaśka, żeby się spotkać i udało się od ręki czyli po mojej pracy.
Ona jako ważna persona ma wolny tydzień i dużo czasu. Niespodziewanie na powitanie wyjechała mi, że mam głos jakiś jak kurwa mać i cokolwiek miała na myśli znowu pojawiła się we mnie ta skryta myśl o Tych z Góry, którzy ewidentnie czegoś ostatnio ode mnie chcą.
Chyba chcą w kilku sprawach, o niektórych wspominałam, być może coś chcą też od mojego głosu nasyłając na mnie od miesięcy co i raz swoich ludzi z posłaniem “jaki ty masz głos”, “pracowałaś w radiu?”, “myślałaś o pracy w radiu?”, “ma pani piękny głos”, “masz głos jak kurwa mać”.
Osobiście uważam te zachwyty za mocno przesadzone. Trzeba natomiast przyznać, że sprawa jest zadawniona i powtarzająca się co powinno we mnie sprowokować jakieś przemyślenia.
Mogę tę palącą kwestię dorzucić do worka o czym jeszcze trzeba pomyśleć?.
Mogę.

Umówmy się jednak, że wszystko ostatnio jest przyćmione spotkaniami mojej mamy z Francuzem Baśki. Rzecz pozostaje świeżutka jak kajzerka o świcie.
Więc ten Francuz uzdrawia, leczy, sama nie wiem jak to nazwać...
Kiedyś tam był w Tajlandii u buddyjskich mnichów posiadających wielką wiarygodność w moim mikrokosmosie, a oni mu powiedzieli o zaposiadywanym talencie, nauczyli pchając w świat.

Rodzicielka po dwóch razach twierdzi, że oddycha normalnie a dyszała już jak smoczyca, lepszy deklaruje stan ogólny, nabrała wiatru w żagle. Matka moja to nie ja i taka zaraz szybka w zawierzeniu czarodziejstwu nie jest więc tym bardziej słucham jej zdumiona do granic, zupełnie nie dając zdumienia po sobie poznać.

W niedzielę Francuz powiedział, że ma rzucić palenie bo inaczej to kicha z powodu nadmiernego zużycia przez niego energii.

No to leżymy - pomyślałam, moja matka to zakapior, pali od kilkudziesięciu lat i w życiu nie zniżyłaby się do porzucenia tego procederu i żaden przerzut w płucach nie będzie jej dyktował warunków.
Jeśli wziąć pod uwagę efekty dziedziczenia nie można się dziwić, że jej córka itd. Mniejsza o to.

Wczoraj matka moja miała imieniny i otrzymała w prezencie od swojego męża plasterki wspomagające zarzucenie palenia... ponieważ zdecydowała się podjąć ryzyko...
Kibicowałam i wyrażałam entuzjazm przewidując nadchodzący bunt.
Niesłusznie.

Zadzwoniłam wieczorem od progu pytając jak pierwszy dzień bez papierosa. Byłam pewna, że usłyszę jak bardzo ma to gdzieś i nie będzie się dostosowywać.
Niesłusznie.

Matka moja mówi do mnie tak: zawsze jak miałam podjąć jakąś decyzję rozmawiałam ze sobą czyli z mądrym człowiekiem (skromna też jestem genetycznie) i dzisiaj też porozmawiałam. Doszłam do wniosku, że nikomu łaski nie robię, że to moja sprawa i mój interes, że powinnam o tym wcześniej pomyśleć, że warto. To pogadałam ze sobą, przykleiłam plaster. Mogę nie palić.

Zatkało mnie na ileś sekund, potem ścisnęło wzruszenie na kolejnych kilka, a następnie powiedziałam mojej matce, że jestem z niej dumna.
Babki może są durne, ale są też kobiety obdarzone mądrością i moja matka taka jest w tych swoich najgłębszych kobiecych pokładach. Silna, mądra i twarda jak skała.
Dobrze, że mam korzenie w takiej linii kobiet.

- Jesteś mądrą kobietą, mamo - powiedziałam, a ona się roześmiała trochę jak dziewczyna.

To musiała być poważna rozmowa, głęboka, prowadząca do prostego rachunku, a proste rachunki są takie trudne do przeprowadzenia...
Nawet jej się nie chce tego papierosa. W pierwszym dniu bez niego od niepamiętnych czasów.

I wiem, że chodzi także o mnie. Nie chce mnie zostawiać samej, mając tę wiarę że sobie poradzę, zwyczajnie nie chce mnie opuszczać. Tak to jest z matkami. Z niektórymi kobietami. Z niektórymi ludźmi.

Myślę, że każda z nas potrafiłaby przetrwać na pustyni, potrafiłyśmy w zaskakujących warunkach, razem czy osobno.
Dzisiaj wzajemnie siebie podziwiamy.
Ona mnie też, jestem pewna.
Chce tu zostać jak najdłużej, bo pewnie wciąż widzi w dorosłej i mocnej kobiecie tę swoją malutką dziewczynkę śmiejącą się tak, jak tylko małe dziewczynki potrafią.

Może niektóre sprawy bolą ją bardziej niż mnie, ale dała mi skarb, który będzie ze mną na zawsze.

22 czerwca 2010

Codziennik Gretchen: 21 czerwca

dobre uczynki: sympatia dla ludzkości szczodrze okazywana
złe uczynki: coś mi w głowie trzeszczy
nastrój: hmmm...
napęd: przyczajony jak tygrys
motywacja: ukryta jak smok

***

No tak...
W piątek byłam zaproszona na dwie zupełnie różne w swojej wymowie imprezy. Najpierw z rana Eksmen zaprosił mnie na podpisanie aktu, mocą którego zrzekłam się praw jakichkolwiek do mieszkania i stało się ono jego wyłączną własnością, co w jego oczach było stanem faktycznym od zawsze, a wspomniany akt tylko tę formalną rzeczywistość potwierdził.
Zgrabne ujęcie, nie zaprzeczę.
Mam to już za sobą, wraz z Eksmenem i niewątpliwie jest to dobre rozwiązanie. Jeśli ktokolwiek myślałby, że jako kobieta zła i podstępna cieszę się z posiadania przez Eksmena mieszkania obłożonego ewidentną klątwą, spieszę donieść iż w swojej nieskończonej dobroci zeznałam mu uczciwie czego się dowiedziałam.
Impreza była taka sobie, bo notariusz skrupulatny na dwie godziny siedzenia w skórzanych fotelach co wymusiło nieco sztuczną konwersację. Byłam oszczędna w słowach, a jakże. Zachowywałam postawę godną i chłodną, wyzutą z emocji.

Następnie udałam się do pracy, by po niej skorzystać z zaproszenia na wernisaż matki mojego kolegi. Oboje znam od czasów głębokiej niewiedzy o ważnych sprawach tego świata, gdyż byliśmy zaprzątnięci końcem własnego nosa. Paweł co prawda usilnie starał się sprawiać wrażenie zaangażowanego w sprawy wagi ciężkiej, ale to chyba jednak ściema była jak teraz na to patrzę. Krótko mówiąc minęło od cholery czasu, a ja nie miałam pojęcia, że jego mama znana mi od zawsze maluje obrazy i pisze wiersze.

Chciałabym zwrócić uwagę na pewien maleńki szczegół. Otóż ten szaleńczy towarzysko piatek, niesprawiedliwie pozostający dniem roboczym, wymagał ode mnie szczególnej troski o logistykę.
Rano musiałam zadbać o strój jednocześnie nadający się do odwiedzenia notariusza, do pracy i na wieczorne przyjątko. Ponadto włosy, makijaż, a chodziło także i o to, żebym do wieczora nie śmierdziała nadmiernie z powodu, że to mało eleganckie.

Moja czerwona sukienka nadała się w sam raz. Miałam co prawda wątpliwości jak w sam raz do mojej pracy może się nadać czerwona sukienka, lecz zawinęłam się szczelnie w czarny niczym kir szaaaal i było nieźle.
Na modłę muzułmanki siedziałam również w kancelarii, jako kobieta skromna z natury. Skromność towarzyszyła mi dzielnie przez większość wernisażu choć w końcu nie wytrzymałam i odrzuciłam szal ukazując głęboki dekolt czerwonej sukienki, co spotkało się z głośnym westchnięciem dwóch panów. Wcale się nie dziwię.

I tak sterując szalikiem można być stosownie ubraną o różnych porach dnia w niesprzyjających okolicznościach, co należałoby zamieścić w jakimś poradniku dla kobiet, co zapewne już ktoś przede mną uczynił.

Dotarłam na przyjęcie lekko spóźniona z powodu obowiązków służbowych. Okazało się, że kilka osób znam. Kilka poznałam. I kilku poznałam.
Trzeba przyznać, że wzbudzam duży aplauz panów dalece nie z mojego pokolenia, ale za to artyści to artyści prawda.
Niezbyt licznie zgromadzona młodzież rozmawiała ze mną chętnie, sądząc że jesteśmy równolatkami.
Może to się jakoś komuś składa w całość, mnie nie bardzo.
Prawdopodobnie jestem dziwnym stworem robiącym na każdym takie wrażenie jakie chce sobie wyprodukować akurat w danej chwili. Podobne umiejętności ma zdaje się kameleon, ja w każdym razie nie zmieniam koloru z tego co wiem.

Tradycyjnie na pytanie czym się zajmuję odpowiadałam szczerze (nigdy się tego nie oduczę) więc serca i dusze otwierały się przede mną natentychmiast, co ma niezaprzeczalny urok jeśli przebywa się wśród ludzi twórczych.

Wypiwszy nieco wina postawiłam na szczerość wyznając jednemu aktorowi, że jego głos może doprowadzić do szaleństwa. Mówiłam mu o tym trochę dłużej przywołując jako argument moją specyficzną osobowość, która nakazuje zwracać uwagę szczególną na głos u ludzi w ogóle, w tym u mężczyzn.
Wątpię by to było dla niego jakieś przełomowe, bliżej mi raczej do refleksji jakobym powtórzyła coś co słyszał miliony razy, tym nie mniej jego głos wprowadza w osłupienie, bo wprowadzać ma.
Trzepocząc rzęsami zupełnie bez sensu z powodu panującego już mroku zapytałam czy normalnie też tak mówi, czy jednak tym narzędziem modeluje (ech, ta moja podejrzliwość). Zaskakująco odparł, że nie modeluje i odbił piłeczkę w kierunku mojego głosu, że podobno też jest niezwykły. Yhmmm...
Może powinnam wyprodukować Codziennik w wersji audio zatem...

W następnej kolejności powaliłam niemal na kolana innego pana, który oniemiał, że kobieta tak piękna jak ja może być też tak inteligentna po czym okazało się, że także mądra. Z tego wszystkiego bardzo elegancko odprowadził mnie do taksówki i w godzinie pożegnania ucałował moją dłoń z czcią nabożną, co było naprawdę miłe.

Ku mojemu zaskoczeniu zaplątał się tam też lekarz, bardzo dziwny. Nawet miałam zapytać czy jest może psychiatrą, ale jakoś nie śmiałam. Mógłby się okazać neurochirurgiem i dopiero by było. Swoją drogą ciekawe ile osób zastanawiało się skąd ja się tam wzięłam...

Wiele by mówić jeszcze, bo też atmosfera chwilami przypominała a to filmy Woody’ego Allena, a to twórczość Almodovara jak choćby niezwykle osobista rozmowa z kobietą, która jako żywo przypominała mnie trzydzieści lat później. To zupełnie wstrząsające przeżycie jednak przemilczę dla dobra własnego.
Spotkałam też Marka, który był moim opiekunem na stażu w dawnych czasach kiedy niewiele o swoim zawodzie wiedziałam, a więcej przeczuwałam. Okazało się, że chodził z ojcem Pawła do szkoły. W tym wielkim jak wioska świecie naprawdę każdy zna każdego. Dzięki temu spotkaniu poznałam żonę Marka, która mocno mi kibicując w pomyśle otwarcia prywatnego gabinetu głośno szydziła z własnego męża, że jemu się nie chce tylko woli orać u kogoś niewolniczo zamiast zerwać te kajdany.

No właśnie.

Wymyśliłam sobie ten gabinet tydzień temu. To znaczy wymyśliłam znacznie wcześniej lecz cudownie spadło na mnie źródło finansowania czynszu przez czas dłuższy.

Jechałam na Posterunek i nagle Ci z Góry mnie olśnili zupełnie jakby postanowili dać jakiś sygnał, że może jednak mnie lubią a w każdym razie mają na oku.
Nagle zaczęło się wszystko składać: te pieniądze. zaangażowanie Michała razem z jego umiejętnościami masażowymi i Najlepszej Szefowej jako drugiej do pracy nad ludzkimi troskami.
Cały człowiek byłby objęty opieką od strony duszy i ciała co słuszne jest i sprawiedliwe, i dla człowieka dobre.

Ja mogę sobie obiecać, że nie będę się spieszyć z decyzjami, że przemyślę, że spokojnie i do końca roku, a nawet sobie obiecałam na co mam świadków, co zupełnie mi nie przeszkodziło w oglądaniu mieszkania dwa dni później. Zaciągnęłam tam jeszcze tę nieco oszołomioną dwójkę.
Marzenie nie mieszkanie. Siedemdziesiąt metrów w miesięcznej cenie trzydziestu metrów, do tego obok Łazienek. Trzy pokoje w rozkładzie dla nas idealnym.
No ludzie!

Aż się we troje zatrzęśliśmy z radości i przestrachu. Michał może się zatrząsł najmniej, ale ja z Szefową to już całkiem, bo całe przedsięwzięcie wymaga od nas pewnych zmian, które delikatnie można nazwać rewolucyjnymi.

Z pomocą przyszedł nam agent odpowiedzialny za tę nieruchomość. Sporo już widziałam, ale agenta od nieruchomości, który jest normalną nierozgarniętą ciapą robiącą wrażenie jakby nie miał na tym zarobić, albo jakby go to zupełnie nie obchodziło, to jeszcze nie widziałam...
Przyzwyczajona raczej do namolności pozostaję w zdumieniu. Miał skontaktować się z właścicielem i zadzwonić do mnie następnego dnia i cisza. Absolutna, jak makiem zasiał.
Dzisiaj Michał wziął sprawę w swoje ręce, odbył z panem Zdzisławem męską rozmowę i czekamy do jutra kiedy to... Zdzisław ma zadzwonić...

Patrząc na rzecz od strony korzyści a nie wyrzekania przyznać trzeba, że te kilka dni to czas na otrząśnięcie się z szoku, tempa i emocji cokolwiek ambiwalentnych.
Ja nic tylko liczę, kombinuję, badam rynek, przemyśliwuję nad wrogim przejęciem części moich pacjentów z Posterunku i tak naokrągło. Robię to wszystko mając absolutną pewność odnośnie niemożności zgadnięcia co przyniesie przyszłość.

Ludzie żyją mundialem, wyborami podzielonymi na tury, grillowaniem, końcem roku szkolnego, rozpoczęciem wakacji, a ja nic tylko przeczesuję swój mózg gorączkowo poszukując odpowiedzi na pytanie co robić?!
Ci z Góry dają jakieś znaki na tak, sprowadzają na moją drogę pana Zdzisława z tym przecudnym mieszkaniem, albo przecudne mieszkanie niestety z panem Zdzisławem co z kolei budzi we mnie podejrzenie, że Oni Tam mają teraz niezły ubaw ze mnie. Przypuszczam, że pokładają się rechocząc.

Piatek był potrzebnym przerywnikiem, trochę się oderwałam, ale...

Skoro jestem tak piękna, inteligentna i mądra to przynajmniej te dwa ostatnie przymioty powinny mi powiedzieć co mam zrobić. Tak?

Aaaaaaaaaa!