27 czerwca 2010

Pokój i wojna

Upływający weekend spędziłam w pracy. Tak bywa w mojej pracy, że trzeba od czasu do czasu zrobić coś więcej dla ludzi, czy raczej stworzyć im przestrzeń do tego, żeby sami dla siebie coś zrobili. Ujęcie drugie bardziej nawet mi odpowiada, co nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia.

Dwa dni intensywnej i na głębokim poziomie się dziejącej pracy terapeutycznej zadzwiają mnie za każdym razem. To znaczy, żeby być precyzyjną, nie same dni mnie zadziwiają, bo to za każdym razem sobota i niedziela tylko widok za oknem się zmienia wraz z naturalnym cyklem pór roku, ale coś czego w życiu codziennym uświadczyć trudno, a łatwo coś przeciwnego.

Na te zajęcia, zgodnie z aktualnie głównym profilem mojej zawodowej działalności, trafiają osoby uzależnione od alkoholu, żony tychże, oraz dorosłe ich dzieci. Oczywiście nie są to członkowie tych samych rodzin natomiast są już po terapii czy najgorszym razie blisko jej ukończenia.
Więc spotykają się w jednym pomieszczeniu na wiele godzin i zwykle początkowo towarzyszy każdemu jakiś rodzaj przestraszenia, lęku, wścieku, albo wszystkiego jednocześnie. To widać wyraźnie, a jeszcze o tym mówią jasno.

Można na to spojrzeć tak, że ofiary spotykają się ze sprawcami krzywdy.

Najmniej boją się dzieci, najbardziej uzależnieni, żony w zależności od sytuacji - często obawiają się swojej niechęci do uzależnionych czy też oskarżeń ze strony dzieci za bierność w rozwiązywaniu rodzinnego problemu.
Uzależnieni boją się ataku z obu stron, serii z karabinu prosto w nich.
Dzieci, od których zależało w przeszłości najmniej albo jeszcze noszą w sobie złość, albo mają łzy pod powiekami i obawiają się zdemaskowania.
Mówiąc krótko każdy przytaszcza swoją historię nie mając pojęcia co z tego wyniknie.

Podgrupy wzajemnie się nie znają co dodaje całej sprawie dodatkowej pikanterii...
Pierwsze chwile to obwąchiwanie się, sprawdzanie co i jak, kim są ci ludzie. Dziadek Freud byłby zadowolony, bo przeniesienia dają się zaobserwować, co jest nieuniknione.
Ja jestem spokojna jak taczanka na stepie, bo mniej więcej wiem co będzie dalej i na samą myśl się do siebie uśmiecham.

Widziałam to już wiele razy, a każdy się różni od każdego. Wspólne jest to, że nawet jeśli początkowo (godzina do dwóch) komuś puszczają nerwy, to po pierwsze jakoś zawsze jest to przyjmowane ze zrozumieniem, a po drugie... No właśnie. Po drugie za kolejną chwilę nie ma już żadnego podziału na podgrupy, ofiary, krzywdzących, katów, biedactwa i potwory. Stają się grupą, zaciekawioną wspólnotą próbującą zrozumieć siebie i tego drugiego.
To się dzieje bez żadnego mojego udziału polegającego choćby na tłumaczeniu komukolwiek czegokolwiek. Oni sami to robią śmiejąc się i płacząc, odnajdując w tym drugim siebie.

Była taka dziewczyna, córka uzależnionej kobiety, która wylewając wiadra łez zdołała wykrztusić z siebie kilka słów do alkoholika. Powiedziała, że chciałaby zobaczyć swoją mamę kiedykolwiek w takim momencie, z takimi przemyśleniami i świadomością.
Tamten się cały zaszklił...
Ona miała na imię tak jak jego córka.

Podczas tych spotkań można prawie dotknąć skomplikowanej struktury świata. Doświadczyć niemożliwego. Zobaczyć jakiś cud porozumienia.

Być może wygląda to na cukiereczki i ciasteczka - nic bardziej błędnego,tam się rozgrywa prawdziwy hardcore ludzkich nieszczęść, zaplątań, rozpaczy, bezsilności wobec przeszłości, wkurwienia dlaczego właśnie ja.
Z chwili na chwilę pada coraz więcej słów, ważnych, mocnych, wzruszających. Ludzkie opowieści rozwijają się odważniej. Emocje wypełniają pokój.

Mój zawód nauczył mnie rozmawiania z ludźmi zupełnie inaczej niż ludzie rozmawiają o ile w ogóle im się to udaje. Być może to ta specyfika, że nie skupiamy się na pierdołach aczkolwiek miło o nich pogawędzić w wolnych chwilach.
Wiem o nich nieporównywalnie więcej niż oni o mnie, bo tak właśnie ma być. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się odmówić odpowiedzi na osobiste pytanie. Zdarzają się po jakimś czasie.
Wczoraj jeden chłopak zapytał mnie o wyznanie i czy w ogóle jestem jakoś tam zakotwiczona w jakiejś myśli religijnej. Odpowiedziałam, bo wydało mi się to dość naturalne a nie miałam pojęcia co za tym pytaniem stało. Nie wiedziałam, że moja odpowiedź będzie tak ważna dla jego rozumienia świata, że przyniesie mu osobistą ulgę i nadzieję. Zdumiewające...

Mówi się o tym, że psychoterapia to sytuacja laboratoryjna więc poniekąd nieprawdziwa.
I tak, i nie.
Tak, ponieważ wyznacza się pewne zasady zwłaszcza w pracy grupowej. Zasady, których nie sposób (?) wyznaczyć w codzienności.
Nie, bo to nadal spotkanie żywych ludzi z ich doświadczeniami, jazdami, obawami, nieumiejętnościami.
Tak, bo to ukierunkowany proces.
Nie, bo nie wszystko się da przewidzieć.
Tak, bo wyzwalają się bardzo silne emocje.
Nie, bo codziennie ich doświadczamy.
Tak, bo jest terapeuta.
Nie, bo często szukamy kogoś kto nas po prostu zrozumie bez oceniania.

Przyzwyczaiłam się do rozmów niezwykłych, otwartych, bolesnych, wzruszających i jeszcze do czegoś. Do poszukiwania rozwiązań. Znajdowania tego co wspólne, a nie tego co dzieli. Tego co może pomóc, a przeszkodzi szkodzie.

Potem wracam do domu i przebiegam wzrokiem, aczkolwiek mam nadzieję ze zrozumieniem to, co ludzie piszą.

Blogosfera.

Jedna wielka walka dobrych z lepszymi. Niekończąca się paranoja wojny o prawdę i słuszność bez oglądania się na cokolwiek. Moc nicka, który chyba często odbiera rozum. Bełkot. Napitalanie w klawiaturę, często z poczuciem misji. Ideologia. Tworzenie mediów stających się medium. W jednym kącie to, w drugim co innego, w trzecim... Oj, trzeciego kąta chyba nie ma, więc to musi być pokój z dwoma kątami. Cóż na to architekci?

Pomysły jak uatrakcyjnić tę formę przekazu rodzą się jak grzyby po deszczu. Chyba nie może być dobrze skoro atrakcję nazywa się lubczasopisma.
Właściciel utrzymuje, że nie może agregować blogów z innych platform, bo tego się nie da zrobić technicznie.
Może się nie da, ale Sergiusz zrobił swoje Atrium agregując bez przeszkód.

Działania podjazdowe się rozwijają z agregacją, lub bez niej.

Jedni się zatchną na amen pisząc duszą o polityku. Szkoda duszy, moim zdaniem, bez względu na to kim jest polityk, ale to moja prywatna opinia.

Inni zmieniają świat odkrywając czające się w nim spiski. To ma jakiś sens, choćby edukacyjny, o ile nie odjeżdża się w rejony dla człowieka nieznane.

Ktoś tam coś tam, a życie sobie.

Lista dyskusyjna psychoterapeutów.

Zostałam na nią zaproszona jakiś czas temu, choć mam głębokie przekonanie graniczące z pewnością, że dzisiaj już bym szansy nie miała.
Nie piszę tam od dawna z powodu lenistwa, ale przysyłają mi powiadomienia mailem to sobie czytam.

Wojna.

Chodzi o te klapsy, pracowników socjalnych i przeciwdziałanie przemocy w rodzinie.

Kolega pomysłodawca (listy, nie ustawy) jedzie bez trzymanki stosując chwyty tyleż erystyczne co manipulacyjne. Obserwując z oddali zastanawiam się czy widziałabym to sprzeciwiając się ustawie, ale tego nigdy się nie dowiem.
Niczego nie mogę zacytować, bo taka jest między nami umowa, że to zamknięte forum i się nie wynosi.

Wojna wśród psychologów, psychoterapeutów. Brzydkie argumenty, brzydkie podjazdy.
To dopiero!
Nobody’s perfect Mon Dieu.

Na marginesie. Kolega pomysłodawca reprezentuje polską prawicę, tak jak dzisiaj polska prawica się definiuje. Pozwolił sobie wysyłać do mojej Gośki maile z creme de la creme tego nurtu myśli zakorzenionej w salonie24. Do mnie kiedyś też wysyłał, ale przestał sam z siebie. Ostatnio wysyłał więc tylko do niej.
Grzecznie poprosiła, żeby nie wysyłał. No nie wiem, może się zachowała jakoś niegrzecznie, ale to w końcu jej skrzynka.
Wysyłał nadal.
Ponowiła prośbę.
W odpowiedzi usłyszała, że jego przodkowie ginęli za Ojczyznę więc on się czuje w dystrybucyjnym prawie, a skoro ona tak to lepiej niech nie idzie na wybory.
Hmmm...

Real, wcale nie Madryt.

Rozmawiam w swoim posterunkowym gabinecie z pewną panią, a równoległe z jej mężem rozmawia Najlepsza Szefowa. Jak to zwykle u nas pan pije zdecydowanie nadmiernie, pani sobie z tym nie radzi, widzi ginącego na jej oczach męża.
Pan chce sobie pomóc, pani chce pomóc panu.
Mówi o nim tak czule i z taką miłością, że zupełnie mnie rozbraja. Dojrzali ludzie choć są ze sobą tylko kilka lat, w małżeństwie.
Aż nagle pani mówi, że jest jeszcze jeden problem między nimi. Polityka.
Ok, tyle już się naczytałam i nasłuchałam, że zadaję kompetentne pytanie czy raczej chodzi o różnicę w zainteresowaniach (no, że jedno się polityką interesuje, a drugie nie?), czy raczej o to, że jedno jest z PO, a drugie z PiS?
O tę drugą możliwość chodzi.
Pani nie rozumie, że pan nie chce przyjąć do wiadomości określonej prawdy, że jest nastawiony niewłaściwie a nawet wrogo.
Umówili się, że w związku z piciem alkoholu przez pana, to pani zarządza pieniędzmi więc pan nie czyta swojej ulubionej gazety, ale czyta ulubioną gazetę pani.
Nie skarży się.

Pan jest zaskoczony zaangażowaniem pani w politykę i jej oddaniu jednej opcji. Kompletnie sobie nie radzi z tym faktem.

A ja pomyślałam, że to już jest normalnie koniec świata. Ludzie się kochają. Chcą być ze sobą i wygląda na to, że nie alkohol ich najbardziej dzieli, a polityka.

Czy to wszystko nie idzie za daleko?

Znowu wirtual reality show.

Ładne to Atrium Sergiusza. Słodziakowate i chyba funkcjonalne.
Nie wiem, bo nauczona doświadczeniem z pocztą wstrzymałam się z przyjęciem zaproszenia od blogera, który mnie lubi, pomyślawszy uprzednio, miast iść za impulsem, że ho ho ho gdyby Sergiusz chciał mnie zaprosić to zrobiłby to bez trudu.

Kilka dni temu przeczytałam to: http://atrium.tkm.cc/sergiusz/node/87

Szczególnie przytrzymał mnie fragment, kopiuję:

“W takim razie ujawnię jedną z moich słodkich tajemnic. Otóż, choć mam od pewnego czasu jasno sprecyzowany, kilkuletni co najmniej plan działania oraz dobrze przetestowane i dobrane narzędzia jego realizacji, celowo nadal poddaję rzecz całą swoistemu testowi Gedeona. Tak wyszło, że muszę to zrobić. Jak by to nie zabrzmiało, zwyczajnie robię wszystko, by zniechęcić definitywnie wszelkie jałowe marudy, frustratów z ego wielkości Jowisza, blogowe niemoty czy emo-sieroty po przejściach, a także wszelkie potencjalne wampirki, które chciałyby się podczepić, z dumą oznajmiając światu: płyniemy!.”

Ha!
Tak, wzięłam do siebie, zapewnie niesłusznie, te emo-sieroty po przejściach, choć mam jeszcze inny pomysł o kim to mogło być.

Jałowe marudy... Yhm...

Frustraci z ego wielkości Jowisza. Noooo...

Blogowe niemoty...

Potencjalne wampirki...

Po chwili refleksji pojawia się u Autora przebłysk:

“Tak, to niezbyt uprzejme i w ogóle na oko bezczelne. Ale taka jest dziejowa, prawda, konieczność. Ładnych parę lat poświęciłem na zbieranie netowych doświadczeń i do pewnych formuł i ludzi nie da rady mnie już (na nowo) przekonać. Nie mam czasu na plotki – głupotki i kręcenie się w kółko po dawno zdeptanych do cna alejkach, które nijak już nie przypominają świeżo otwartego dla publiczności parku – wyszalni wielkomiejskiej.”

W świetle powyższego i przy uwzględnieniu całości muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem samoświadomości Sergiusza.

To niezbyt uprzejme i w ogóle (nie tylko na oko) bezczelne.
Można nie mieć czasu, można chcieć wszystko zmienić, można dawnego nie lubić, ale obrażać ludzi, którzy to dawne tworzyli przy współudziale i niekiedy dobrych słowach Autora linkowanego tekstu i Admina niegdysiejszych alejek?

Dotąd rozumiałam, że poszło o sprawę oskarżeń i honoru... Tymczasem poszło jak widać o słodką tajemnicę pogardy. No, no...
***

Siedzę sobie w swoim realu i własnym wirtualu.
Ani w jednym, ani w drugim nie ma admina, który wkracza i chrzani.
Spokój, cisza ino wiatr zawiewa letnią porą.

Piszę o głupotkach.

Żyję pośród ludzkich historii. Prawdziwych.

Wychodzi na to, że laboratorium dotyka prawdy, której normalnie ludzie dotknąć nie chcą. Żadna właściwie nowina dla mnie, mogę tylko podziękować Tym z Góry za możliwość doświadczania niedostępnego dla innych.

Bo jeśli nie ma poczucia wspólnoty, choćby maleńkiej, szacunku i dystansu, to może się okazać, że nie ma na czym budować.

Albo, że jest zbyt późno, bo padły słowa i pojawiły się gesty...

Ale czy w ważnych sprawach kiedykolwiek może być za późno?

Bardzo rzadko...

23 czerwca 2010

Codziennik Gretchen: 22 czerwca

dobre uczynki: uogólnione
złe uczynki: ?
nastrój: wyrównany
napęd: adekwatny
motywacja: krzepiąca

***
Niewiarygodne - pan Zdzisław zadzwonił.
Niewiele z tego wynika, bo mamrotał coś o tym i owym bez składu i ładu deklarując udzielenie odpowiedzi jutro, albo dzisiaj. Cały on. W końcu pewnie mnie wzruszy i go polubię niesłychanie.
Rozumiem, że właściciel to człowiek światowy być może do stopnia czyniącego go zdystansowanym do działań biznesowych w zakresie własnych nieruchomości. Się dużo ma to się do pierdół wagi nie przykłada.
Odrobinę przestępuję z nogi na nogę, gdyż chciałabym coś wiedzieć jako mało światowa osoba pozostająca w kręgu własnych wizji.
Dobrze, poczekam nie mając innego wyjścia.

Jeszcze zadzwoniła Kaśka, żeby się spotkać i udało się od ręki czyli po mojej pracy.
Ona jako ważna persona ma wolny tydzień i dużo czasu. Niespodziewanie na powitanie wyjechała mi, że mam głos jakiś jak kurwa mać i cokolwiek miała na myśli znowu pojawiła się we mnie ta skryta myśl o Tych z Góry, którzy ewidentnie czegoś ostatnio ode mnie chcą.
Chyba chcą w kilku sprawach, o niektórych wspominałam, być może coś chcą też od mojego głosu nasyłając na mnie od miesięcy co i raz swoich ludzi z posłaniem “jaki ty masz głos”, “pracowałaś w radiu?”, “myślałaś o pracy w radiu?”, “ma pani piękny głos”, “masz głos jak kurwa mać”.
Osobiście uważam te zachwyty za mocno przesadzone. Trzeba natomiast przyznać, że sprawa jest zadawniona i powtarzająca się co powinno we mnie sprowokować jakieś przemyślenia.
Mogę tę palącą kwestię dorzucić do worka o czym jeszcze trzeba pomyśleć?.
Mogę.

Umówmy się jednak, że wszystko ostatnio jest przyćmione spotkaniami mojej mamy z Francuzem Baśki. Rzecz pozostaje świeżutka jak kajzerka o świcie.
Więc ten Francuz uzdrawia, leczy, sama nie wiem jak to nazwać...
Kiedyś tam był w Tajlandii u buddyjskich mnichów posiadających wielką wiarygodność w moim mikrokosmosie, a oni mu powiedzieli o zaposiadywanym talencie, nauczyli pchając w świat.

Rodzicielka po dwóch razach twierdzi, że oddycha normalnie a dyszała już jak smoczyca, lepszy deklaruje stan ogólny, nabrała wiatru w żagle. Matka moja to nie ja i taka zaraz szybka w zawierzeniu czarodziejstwu nie jest więc tym bardziej słucham jej zdumiona do granic, zupełnie nie dając zdumienia po sobie poznać.

W niedzielę Francuz powiedział, że ma rzucić palenie bo inaczej to kicha z powodu nadmiernego zużycia przez niego energii.

No to leżymy - pomyślałam, moja matka to zakapior, pali od kilkudziesięciu lat i w życiu nie zniżyłaby się do porzucenia tego procederu i żaden przerzut w płucach nie będzie jej dyktował warunków.
Jeśli wziąć pod uwagę efekty dziedziczenia nie można się dziwić, że jej córka itd. Mniejsza o to.

Wczoraj matka moja miała imieniny i otrzymała w prezencie od swojego męża plasterki wspomagające zarzucenie palenia... ponieważ zdecydowała się podjąć ryzyko...
Kibicowałam i wyrażałam entuzjazm przewidując nadchodzący bunt.
Niesłusznie.

Zadzwoniłam wieczorem od progu pytając jak pierwszy dzień bez papierosa. Byłam pewna, że usłyszę jak bardzo ma to gdzieś i nie będzie się dostosowywać.
Niesłusznie.

Matka moja mówi do mnie tak: zawsze jak miałam podjąć jakąś decyzję rozmawiałam ze sobą czyli z mądrym człowiekiem (skromna też jestem genetycznie) i dzisiaj też porozmawiałam. Doszłam do wniosku, że nikomu łaski nie robię, że to moja sprawa i mój interes, że powinnam o tym wcześniej pomyśleć, że warto. To pogadałam ze sobą, przykleiłam plaster. Mogę nie palić.

Zatkało mnie na ileś sekund, potem ścisnęło wzruszenie na kolejnych kilka, a następnie powiedziałam mojej matce, że jestem z niej dumna.
Babki może są durne, ale są też kobiety obdarzone mądrością i moja matka taka jest w tych swoich najgłębszych kobiecych pokładach. Silna, mądra i twarda jak skała.
Dobrze, że mam korzenie w takiej linii kobiet.

- Jesteś mądrą kobietą, mamo - powiedziałam, a ona się roześmiała trochę jak dziewczyna.

To musiała być poważna rozmowa, głęboka, prowadząca do prostego rachunku, a proste rachunki są takie trudne do przeprowadzenia...
Nawet jej się nie chce tego papierosa. W pierwszym dniu bez niego od niepamiętnych czasów.

I wiem, że chodzi także o mnie. Nie chce mnie zostawiać samej, mając tę wiarę że sobie poradzę, zwyczajnie nie chce mnie opuszczać. Tak to jest z matkami. Z niektórymi kobietami. Z niektórymi ludźmi.

Myślę, że każda z nas potrafiłaby przetrwać na pustyni, potrafiłyśmy w zaskakujących warunkach, razem czy osobno.
Dzisiaj wzajemnie siebie podziwiamy.
Ona mnie też, jestem pewna.
Chce tu zostać jak najdłużej, bo pewnie wciąż widzi w dorosłej i mocnej kobiecie tę swoją malutką dziewczynkę śmiejącą się tak, jak tylko małe dziewczynki potrafią.

Może niektóre sprawy bolą ją bardziej niż mnie, ale dała mi skarb, który będzie ze mną na zawsze.

22 czerwca 2010

Codziennik Gretchen: 21 czerwca

dobre uczynki: sympatia dla ludzkości szczodrze okazywana
złe uczynki: coś mi w głowie trzeszczy
nastrój: hmmm...
napęd: przyczajony jak tygrys
motywacja: ukryta jak smok

***

No tak...
W piątek byłam zaproszona na dwie zupełnie różne w swojej wymowie imprezy. Najpierw z rana Eksmen zaprosił mnie na podpisanie aktu, mocą którego zrzekłam się praw jakichkolwiek do mieszkania i stało się ono jego wyłączną własnością, co w jego oczach było stanem faktycznym od zawsze, a wspomniany akt tylko tę formalną rzeczywistość potwierdził.
Zgrabne ujęcie, nie zaprzeczę.
Mam to już za sobą, wraz z Eksmenem i niewątpliwie jest to dobre rozwiązanie. Jeśli ktokolwiek myślałby, że jako kobieta zła i podstępna cieszę się z posiadania przez Eksmena mieszkania obłożonego ewidentną klątwą, spieszę donieść iż w swojej nieskończonej dobroci zeznałam mu uczciwie czego się dowiedziałam.
Impreza była taka sobie, bo notariusz skrupulatny na dwie godziny siedzenia w skórzanych fotelach co wymusiło nieco sztuczną konwersację. Byłam oszczędna w słowach, a jakże. Zachowywałam postawę godną i chłodną, wyzutą z emocji.

Następnie udałam się do pracy, by po niej skorzystać z zaproszenia na wernisaż matki mojego kolegi. Oboje znam od czasów głębokiej niewiedzy o ważnych sprawach tego świata, gdyż byliśmy zaprzątnięci końcem własnego nosa. Paweł co prawda usilnie starał się sprawiać wrażenie zaangażowanego w sprawy wagi ciężkiej, ale to chyba jednak ściema była jak teraz na to patrzę. Krótko mówiąc minęło od cholery czasu, a ja nie miałam pojęcia, że jego mama znana mi od zawsze maluje obrazy i pisze wiersze.

Chciałabym zwrócić uwagę na pewien maleńki szczegół. Otóż ten szaleńczy towarzysko piatek, niesprawiedliwie pozostający dniem roboczym, wymagał ode mnie szczególnej troski o logistykę.
Rano musiałam zadbać o strój jednocześnie nadający się do odwiedzenia notariusza, do pracy i na wieczorne przyjątko. Ponadto włosy, makijaż, a chodziło także i o to, żebym do wieczora nie śmierdziała nadmiernie z powodu, że to mało eleganckie.

Moja czerwona sukienka nadała się w sam raz. Miałam co prawda wątpliwości jak w sam raz do mojej pracy może się nadać czerwona sukienka, lecz zawinęłam się szczelnie w czarny niczym kir szaaaal i było nieźle.
Na modłę muzułmanki siedziałam również w kancelarii, jako kobieta skromna z natury. Skromność towarzyszyła mi dzielnie przez większość wernisażu choć w końcu nie wytrzymałam i odrzuciłam szal ukazując głęboki dekolt czerwonej sukienki, co spotkało się z głośnym westchnięciem dwóch panów. Wcale się nie dziwię.

I tak sterując szalikiem można być stosownie ubraną o różnych porach dnia w niesprzyjających okolicznościach, co należałoby zamieścić w jakimś poradniku dla kobiet, co zapewne już ktoś przede mną uczynił.

Dotarłam na przyjęcie lekko spóźniona z powodu obowiązków służbowych. Okazało się, że kilka osób znam. Kilka poznałam. I kilku poznałam.
Trzeba przyznać, że wzbudzam duży aplauz panów dalece nie z mojego pokolenia, ale za to artyści to artyści prawda.
Niezbyt licznie zgromadzona młodzież rozmawiała ze mną chętnie, sądząc że jesteśmy równolatkami.
Może to się jakoś komuś składa w całość, mnie nie bardzo.
Prawdopodobnie jestem dziwnym stworem robiącym na każdym takie wrażenie jakie chce sobie wyprodukować akurat w danej chwili. Podobne umiejętności ma zdaje się kameleon, ja w każdym razie nie zmieniam koloru z tego co wiem.

Tradycyjnie na pytanie czym się zajmuję odpowiadałam szczerze (nigdy się tego nie oduczę) więc serca i dusze otwierały się przede mną natentychmiast, co ma niezaprzeczalny urok jeśli przebywa się wśród ludzi twórczych.

Wypiwszy nieco wina postawiłam na szczerość wyznając jednemu aktorowi, że jego głos może doprowadzić do szaleństwa. Mówiłam mu o tym trochę dłużej przywołując jako argument moją specyficzną osobowość, która nakazuje zwracać uwagę szczególną na głos u ludzi w ogóle, w tym u mężczyzn.
Wątpię by to było dla niego jakieś przełomowe, bliżej mi raczej do refleksji jakobym powtórzyła coś co słyszał miliony razy, tym nie mniej jego głos wprowadza w osłupienie, bo wprowadzać ma.
Trzepocząc rzęsami zupełnie bez sensu z powodu panującego już mroku zapytałam czy normalnie też tak mówi, czy jednak tym narzędziem modeluje (ech, ta moja podejrzliwość). Zaskakująco odparł, że nie modeluje i odbił piłeczkę w kierunku mojego głosu, że podobno też jest niezwykły. Yhmmm...
Może powinnam wyprodukować Codziennik w wersji audio zatem...

W następnej kolejności powaliłam niemal na kolana innego pana, który oniemiał, że kobieta tak piękna jak ja może być też tak inteligentna po czym okazało się, że także mądra. Z tego wszystkiego bardzo elegancko odprowadził mnie do taksówki i w godzinie pożegnania ucałował moją dłoń z czcią nabożną, co było naprawdę miłe.

Ku mojemu zaskoczeniu zaplątał się tam też lekarz, bardzo dziwny. Nawet miałam zapytać czy jest może psychiatrą, ale jakoś nie śmiałam. Mógłby się okazać neurochirurgiem i dopiero by było. Swoją drogą ciekawe ile osób zastanawiało się skąd ja się tam wzięłam...

Wiele by mówić jeszcze, bo też atmosfera chwilami przypominała a to filmy Woody’ego Allena, a to twórczość Almodovara jak choćby niezwykle osobista rozmowa z kobietą, która jako żywo przypominała mnie trzydzieści lat później. To zupełnie wstrząsające przeżycie jednak przemilczę dla dobra własnego.
Spotkałam też Marka, który był moim opiekunem na stażu w dawnych czasach kiedy niewiele o swoim zawodzie wiedziałam, a więcej przeczuwałam. Okazało się, że chodził z ojcem Pawła do szkoły. W tym wielkim jak wioska świecie naprawdę każdy zna każdego. Dzięki temu spotkaniu poznałam żonę Marka, która mocno mi kibicując w pomyśle otwarcia prywatnego gabinetu głośno szydziła z własnego męża, że jemu się nie chce tylko woli orać u kogoś niewolniczo zamiast zerwać te kajdany.

No właśnie.

Wymyśliłam sobie ten gabinet tydzień temu. To znaczy wymyśliłam znacznie wcześniej lecz cudownie spadło na mnie źródło finansowania czynszu przez czas dłuższy.

Jechałam na Posterunek i nagle Ci z Góry mnie olśnili zupełnie jakby postanowili dać jakiś sygnał, że może jednak mnie lubią a w każdym razie mają na oku.
Nagle zaczęło się wszystko składać: te pieniądze. zaangażowanie Michała razem z jego umiejętnościami masażowymi i Najlepszej Szefowej jako drugiej do pracy nad ludzkimi troskami.
Cały człowiek byłby objęty opieką od strony duszy i ciała co słuszne jest i sprawiedliwe, i dla człowieka dobre.

Ja mogę sobie obiecać, że nie będę się spieszyć z decyzjami, że przemyślę, że spokojnie i do końca roku, a nawet sobie obiecałam na co mam świadków, co zupełnie mi nie przeszkodziło w oglądaniu mieszkania dwa dni później. Zaciągnęłam tam jeszcze tę nieco oszołomioną dwójkę.
Marzenie nie mieszkanie. Siedemdziesiąt metrów w miesięcznej cenie trzydziestu metrów, do tego obok Łazienek. Trzy pokoje w rozkładzie dla nas idealnym.
No ludzie!

Aż się we troje zatrzęśliśmy z radości i przestrachu. Michał może się zatrząsł najmniej, ale ja z Szefową to już całkiem, bo całe przedsięwzięcie wymaga od nas pewnych zmian, które delikatnie można nazwać rewolucyjnymi.

Z pomocą przyszedł nam agent odpowiedzialny za tę nieruchomość. Sporo już widziałam, ale agenta od nieruchomości, który jest normalną nierozgarniętą ciapą robiącą wrażenie jakby nie miał na tym zarobić, albo jakby go to zupełnie nie obchodziło, to jeszcze nie widziałam...
Przyzwyczajona raczej do namolności pozostaję w zdumieniu. Miał skontaktować się z właścicielem i zadzwonić do mnie następnego dnia i cisza. Absolutna, jak makiem zasiał.
Dzisiaj Michał wziął sprawę w swoje ręce, odbył z panem Zdzisławem męską rozmowę i czekamy do jutra kiedy to... Zdzisław ma zadzwonić...

Patrząc na rzecz od strony korzyści a nie wyrzekania przyznać trzeba, że te kilka dni to czas na otrząśnięcie się z szoku, tempa i emocji cokolwiek ambiwalentnych.
Ja nic tylko liczę, kombinuję, badam rynek, przemyśliwuję nad wrogim przejęciem części moich pacjentów z Posterunku i tak naokrągło. Robię to wszystko mając absolutną pewność odnośnie niemożności zgadnięcia co przyniesie przyszłość.

Ludzie żyją mundialem, wyborami podzielonymi na tury, grillowaniem, końcem roku szkolnego, rozpoczęciem wakacji, a ja nic tylko przeczesuję swój mózg gorączkowo poszukując odpowiedzi na pytanie co robić?!
Ci z Góry dają jakieś znaki na tak, sprowadzają na moją drogę pana Zdzisława z tym przecudnym mieszkaniem, albo przecudne mieszkanie niestety z panem Zdzisławem co z kolei budzi we mnie podejrzenie, że Oni Tam mają teraz niezły ubaw ze mnie. Przypuszczam, że pokładają się rechocząc.

Piatek był potrzebnym przerywnikiem, trochę się oderwałam, ale...

Skoro jestem tak piękna, inteligentna i mądra to przynajmniej te dwa ostatnie przymioty powinny mi powiedzieć co mam zrobić. Tak?

Aaaaaaaaaa!

16 czerwca 2010

Codziennik Gretchen: 15 czerwca

dobre uczynki: zgłoszenie
złe uczynki: nie stwierdzono większych
nastrój: wznoszący
napęd: obwawiam się, że maniakalny
motywacja: stara się nadążyć za nastrojem

***
Poszłam na te zakupy absolutnie bez sensu, bo aktualnie szyją nie wiadomo dla kogo. W każdym razie nie dla mnie. Jakieś mazaje na rozlazłych szmatkach.
Tyle mojego, że kupiłam kolczyki, nie dla siebie. Zielone.

Najgorzej to się spotkać z Michałem. Nigdy nie wiadomo co z tego wyniknie, a tym razem to przechodzę samą siebie. Spośród wielu ludzi, którzy mnie otaczają część męczy, on nie. Jakoś wypoczywam nie musząc się wysilać - po tym można rozpoznać przyjaciela. Stoję na stanowisku, że nie ma dla kobiety lepszego rozwiązania niż przyjaciel płci przeciwnej do własnej i zaprawdę powiadam: przyjaciółki są lekuchno przereklamowane. Co innego mężczyzna zaprzyjaźniony. Nie ćwierka, nie udaje, nie pierdaczy. Najlepiej jak wali prościutko i bez opatrunków. Może łatwo mi mówić, bo nigdy nie usłyszałam od żadnego najmniejszej krytyki poza tym, co mogłoby być krytyką pod warunkiem bycia przeze mnie zwyczajną kobietą. Pewnie gdybym dostawała szybkie riposty między oczy... nie... pewnie gdyby żaden mężczyzna nie chciał się ze mną zaprzyjaźnić. O!

Kobieto! Jeśli nie znajdujesz przyjaciół wśród mężczyzn, najwyższy czas na refleksje i przemyślenia.
Chociaż to może być sprawa genetyczna. Dzisiaj moja Rodzicielka przyznała się do podobnych doświadczeń. Kobiety w przyjaźni rozczarowywały, mężczyźni byli wierni.
Ciekawostka, żeśmy tak z Matką Moją podzieliły się losem. Nie nazbyt często się to zdarza... Chociaż...

Tak oto przegadaliśmy noc całą aż do rana i wiele z tego wynikło dla mnie. Jeszcze wiele może z tego wyniknąć dla przyszłości, bo pewien plan (biznesowy, biznesowy) zaczyna się krystalizować o czym zmilczę na czas jakiś.

Dzisiaj natomiast w drodze na Posterunek spotkałam Szefową. W tramwaju spotkałam.
Na ostatniej krzywej nagle coś nas opadło i to w takim natężeniu, że zrobiwszy kilka kroków postanowiłyśmy się zatrzymać.
Tocząc wzrokiem wykryłyśmy gniazdo os, tuż obok furtki do naszego Posterunku.

- Aaaaa! - zakrzyknęłam - Widzisz to?
- No widzę - spokojnie dość odpowiedziała - trzeba wezwać jakąś służbę.
- Wezwę - zobowiązałam się stanowczo.

Już na górze jadna koleżanek podzieliła się spostrzeżeniem własnym, że myślała iż są to komary.
Grzecznie zapytałam, czy widziała kiedykolwiek wcześniej takie wielkie i krąglutkie komary latające wokół czegoś co wygląda ni mniej ni więcej jak przedziwne coś, z pewnością misternie budowane.
Swoją drogą, gdzie i w czym mieszkają komary?

Zaleciłam koleżance życzliwie wizytę u okulisty zwłaszcza, że pamiętam dzień sprzed kilku laty, w którym o poranku wpadła do pracy dysząc o zawalającym się naszym budynku. Wtedy dostrzegła jakieś mikroszczeliny, a dzisiaj nie odróżnia osy od komara?

Wietrząc radość jęłam dzwonić.

Najpierw do Straży Miejskiej, która ma takie nagranie welcome to us jakby ktoś umarł. Aż mi się przykro zrobiło w pierwszej chwili. Kobiecy głos na skraju załamania nerwowego informuje, że oto jest to miejska straż. Jak oni tak podchodzą do swojej pracy to nie ma się co dziwić wynikom i odbiorowi społecznemu.

W drugiej chwili, po krótkiej rozmowie z głosem męskim utrzymanym w podobnym tonie dowiedziałam się, że to nie oni tylko trzeba dzwonić do Straży owszem, ale zupełnie innej.

Dzwonię.

Powitanie bardziej energiczne. Czekam chwilkę.

- STRAŻ! - wykrzyknął dziarsko pan i od razu wiadomo o jaką chodzi.
- Dzień dobry! - poniósł mnie nastrój chwili - Dzwonie z poradni i chciałam zgłosić, że co prawda wcale nigdzie się nie pali, ale...
- Osy was zaatakowały!
- A skąd pan wie?
- Ludzie donieśli.
- No widzi pan, ludzie to o wszystkim doniosą - mówię przymilnie.
- Doniosą i donieśli. Czy będzie na miejscu ktoś, kto chłopakom to gniazdo wskaże? -
- No masz! Oczywiście, że tak.
- Jedziemy!
- Dziękuję - a głos mój omdlewa...

Teraz to właściwie nie wiem, bo przecież strażak by mnie nie oszukał...

Wyszłam z pracy w towarzystwie zwierzchniczki i niedowidzącej koleżanki, której w tak zwanym miedzyczasie się jeszcze pogorszyło, gdyż poczuła się słabo na ciele, a tu gniazdo komarów jak ta lala się trzyma.

Po drodze siedzi pies.
Tak normalnie siedzi sobie i spokojnie aczkolwiek nieco dziwnie. Pochyla się nad nim kobieta. Za chwilę my trzy.
Zdejmuję mu obrożę w poszukiwaniu adresu, bo żadna ze zgromadzonych w życiu tego psiaka nie widziała na oczy.
Nie ma adresu.
Nie ma informacji.
Fajne i mięciutkie futerko ma ten piesiuch. Staram się za bardzo w oczy mu nie patrzeć, bo wezmę gamonia do siebie i dopiero będzie miał skarania boskie.
Zgubiony pies tropi i szuka, a ten siedzi jak ten osioł. Czuję, że trochę się boi.
Niesamowite, bo po chwili nad tym psem jest sześć osób i każda z troską zeznaje, że wcześniej nigdy go nie widziała.

Zostawiamy towarzystwo, bo eskortujemy koleżankę do tramwaju. Uznała, że skoro tramwaj ma pod dom, to zupełnie tak samo jak taksówka.
Mam odmienne zdanie...

Gniazdo raczej tam jutro będzie.
Pies, mam nadzieję, odnalazł drogę.
Koleżanka już lepiej.
Plan zostanie poddany pierwszej, ważnej, formalnej weryfikacji.

Będąc cokolwiek zniechęconą muszę przyznać, że naprawdę cholera życie jest niepowtarzalne w tym wszystkim co ze sobą niesie.
Dom os jest zagrożeniem.
Zagubiony pies rozczula prawie do łez.
Ulga, bo komuś lepiej.

I te niespodziewanie otwierające się drzwi, a niechby pośród innych zamkniętych.

Mogę swobodnie wybierać co wolę: nadzieję otwartych? Ból zamkniętych?

Ale może... Może mogę się ucieszyć z otwarcia, bez względu na zamknięcia?

12 czerwca 2010

Codziennik Gretchen: 11 czerwca

dobre uczynki: staram się
złe uczynki: przestaję się starać
nastrój: wilczy
napęd: piątkowy
motywacja: uśpiona

***

Wygrałyśmy.
Wydaje mi się to niewiarygodne i wbrew naturze, ale jakby na to wszystko nie spojrzeć słowo zwycięstwo pasuje jak ulał. Co ulał nie wiem, jakoś wcześniej się nie zastanawiałam to i tym razem mogę sobie darować.

Nie da się opowiedzieć ani wojny trwającej od listopada, ani kolejnych pojedyńczych bitew i potyczek. Nie każdy znowu siedzi w środku Publicznej Służby na tyle, żeby to wszystko ogarnąć. Nie każdy zna mnie, Najlepszą Szefową, nasz zespół, Dyrekcję, urzędników i inne pierwszoplanowe czy dalszoplanowe postacie tej tragedii.

Będę się upierać, że zainspirowałam tę wygraną. Wiem, że to nie brzmi skromnie, no trudno, posunę się dalej: gdyby nie ja nikt nawet by nie dopuścił do świadomości, że można powalczyć, a co dopiero mówić o wygranej.
Wiele godzin analizowałam, uruchamiałam wszystkie procesy wszczepione mi niczym implanty dawno temu, kiedy bardzo lekkomyślnie podjęłam trud zgłębiania meandrów prawa, przestawiłam się na ten sposób patrzenia na rzeczywistość więc stałam się bezwzględna. No.
W drugim kanale (kanał lewy... kanał prawy...) pracowałam z Najlepszą Szefową i nad Nią, żeby uwierzyła i nareszcie się wściekła.
Mówiłam: trzaśnij ręką w stół, powiedz, że...
Opędzałam się od zachowawczości współpracowników, którzy trzęśli zadkami o posadkę na tym zatęchłym infrastrukturalnie posterunku wznosząc modły w intencji, żeby ta Gretchen nie sprowadziła na nas nieszczęścia.
Tak było od jakiegoś czasu, bo na początku to każdy ryczał bitewnie. Wystarczyło, żeby Dyrekcja tupnęła i syknęła, i już z barw walecznych został ino delikatny wiosenny makijaż. Oto ktoś ma kredyt, oto ktoś ma coś tam coś tam. Widzieli, że ze mną to nie ma co, więc mówili Najlepszej Szefowej daj spokój, spróbujmy zachować co mamy.
Pewnie, ale pieniążki każdy lubi przysposobić.

Zabawne. Zupełnie jakbym ja miała trzy kamienice w centrum Warszawy, zapewniające stały wielomilionowy dochód...

Nie mam natury niewolnika, alergicznie odczuwam objawy okradania mnie z pieniędzy, które zwyczajnie mi się należą. Praca jest jedyną odwzajemnioną i wierną mi miłością dlatego nigdy nie wystąpię przeciwko pacjentowi i nigdy nie zgodzę się na rąbanie mojej kieszeni tylko dlatego, że ktoś tak sobie wymyślił.
Po drodze kilka osób zapomnniało, że ja też ryzykuję.
Młoda jesteś, znajdziesz pracę.
Pewnie, albo nie pewnie.

Napięcie rosło, a ja nie odpuszczałam. Szefowa też nie.

Przedwczoraj się wściekła ostatecznie w rozmowie z finansową odnogą Dyrekcji i walnęła z całą siłą tak, że tylko siedziałam kiwając głową, bo to samo bym wywrzeszczała.
Odnoga wrzeszczała głośniej i straszyła, że pensji nie wypłaci, że do Boga się modlić - coś jej chyba zwarło na stykach, nie moja sprawa.

Aż połączono z Directio di Tutti...

Dzisiaj w samo południe rozmowa była umówiona. Di Tutti nie wyraziło zgody na moją obecność.

Chcą mnie zwolnić - pomyślała Najlepsza Szefowa.
Chcą mnie zwolnić - pomyślała Gretchen.

Nikogo nie zwolnili. Będziemy dostawać należne nam pieniądze, Najlepsza Szefowa wywalczyła sobie dodatkowe, bo nie od parady jest szefową.

Och jej - westchnęli ci wszyscy, którzy jeszcze przedwczoraj osikowali, och jej.

No. To w maju zarobiłam zupełnie jakbym pracowała w za przeproszeniem korporacji. Kolejne miesiące będą porównywalnie urodzajne.

Do tego jeszcze dostałam nagrodę roczną za rok, o którym już nikt w te upały nie pamięta.


Wiem, że nie usłyszę miałaś rację... Wiem, że nikt nie powie dziękuję... Srał to pies.

Jutro pójdę na zakupy. Ha!

Z ludźmi to w ogóle jest dziwnie.
Sama uważam się za dziwną, ale z ludźmi jest jeszcze bardziej. Chwilami zastanawiam się czy czasem nie ześwirowałam a spokój powinnam odnaleźć w czułych objęciach psychiatrycznej farmakologii.

Eksmen zapomniawszy, że zerwawszy ze mną kontakty nawiązał i chce mieszkania dla siebie, to znaczy w całości nie w procentach.
Dobrze - mówię bez zająknięcia i wyrażania żalu.
Taka strategia się nie sprawdza. Sprawdza się, co wiem z opowiadań, działanie w stylu zimna sucz, wtedy dowolny eksmen czy inna tam jednostka nabiera szacunku rakiem się wycofując.
Tyle, że ja jestem z innej linii produkcyjnej.
No to mam.
Nie mieszkałam u siebie, żaden inny by tego nie rozwiązał jako współwłasność, a do tego go ograbiłam z telewizora, który mi dał bez podpowiedzi dźwiękiem paszczowym.
A teraz jego boli.
A boli go, bo kłamie.
A kłamie, bo nie umi inaczej jak widać i ze mnie pazerną kradzejkę robi u ludzi.
A niech mu będzie.

Właściwie jest mi już wszystko jedno.
Jedni biorą mnie za podżegacza, inni za złodziejkę, jeszcze inni za idiotkę. Nic nie poradzę, sami sobie muszą dać z tym radę.

Zastanawiałam się czy jestem złą kobietą.
Naprawdę.
Wyszło mi, że niekoniecznie złą, ale taką do końca dobrą to też nie i nie decyduje o tym telewizor, czy pralka.

Chyba mam osobowość amstaffa, co jakoś tłumaczyłoby moją niewyjaśnialną miłość do tej rasy.
Amstaffy są jamnikami w stabilnej i bezpiecznej sytuacji, natomiast kiedy trzeba stają się bezwzględne walcząc o najważniejsze.
Amstaff to nie tai-chi, raczej king-fu.
Jestem amstaffem, lecz uczciwie muszę przyznać, że nie mam tak kwadratowej czaszki i skrupulatnie dociętych uszu, że o ogonie zmilczę.

Gdzieś tam, po drodze ten świat mi się gubi, a ja gubię się światu.

Już nie da się ze mną grać w fajne gry. Patrzę w lustro i pierwszy raz widzę tam kogoś wcześniej niewidzianego.

To smutne.

Dorosłam.

Pół roku i twarz mi się zmieniła. Rozpaczliwie chcę wrócić do tamtej, bardziej mi się podobała.
Chyba nic z tego.
Ślady przetoczonych walk, blizny po nich, w końcu znalazły swoje odbicie.

Wolność ma tak śmiesznie słony smak...

4 czerwca 2010

Życie - instrukcja obsługi

Ten film znalazłam, już nawet nie pamiętam jak, w każdym razie dość dawno temu.
Po długim czasie znowu obejrzałam.
Mówi więcej, niż miałoby sens moje pisanie.



Każdy przez to przechodzi. W mniejszym lub większym stopniu.
Zależnym od tego na ile się wychylimy, na ile pozwolimy sobie samodzielnie poznawać i myśleć...
Czy damy dojść do głosu wątpliwościom.
Jak zechcemy budować swój świat.

I właściwie, niektórzy przynajmniej, nigdy z tego nie wychodzą trwając w poszukiwaniu i sprawdzaniu...

Jeszcze, sporo wcześniej, przeczytałam pewną książkę*, która wryła mi się w mózg niczym Głos Boży z Góry Synaj w głowie Mojżesza.
Nie pamiętam jej całej, został ten fragment, a potem usłyszałam jeszcze wiele, wiele mądrych słów od swoich nauczycieli.

Jednak ta jedna, prawdziwa i prosta opowieść jest dla mnie nieustannym drogowskazem w życiu.
A w pracy jest ważna ponad wszystko inne.

"Dziwne, jak pewne zdania lub wydarzenia pozostają na stałe w umyśle człowieka i zawsze służą jako wskazówka albo pocieszenie. Kilkadziesiąt lat temu miałem pacjentkę z rakiem piersi.
Kobieta ta, w okresie swego dojrzewania, wiodła długą, gorzką i beznadziejną walkę ze swym negatywistycznym ojcem.
Spragniona jakiejś formy pojednania, rozpoczęcia ich relacji od nowa, na świeżo, z nadzieją czekała na wyjazd do college'u: ojciec będzie ją wiózł samochodem i kilka godzin spędzą tylko we dwójkę!

Jednakże ta długo wyczekiwana podróż okazała się katastrofą.
Ojciec zachowywał się dokładnie tak jak zawsze i cały czas psioczył na brzydki, zaśmiecony potok płynący wzdłuż drogi.
Ona zaś nie widziała żadnych śmieci w pięknym, czyściutkim strumyczku.
Nie wiedziała, jak zareagować i w efekcie resztę podróży spędzili w milczeniu, każde odwrócone w swoją stronę.

Jakiś czas później jechała tą drogą sama. Ku swojemu wielkiemu zdumieniu spostrzegła wówczas dwa strumienie - po jednym z każdej strony drogi.

Tym razem prowadziłam - opowiadała ze smutkiem. - Strumień, który widziałam przez swoje okno, był dokładnie tak brzydki i zaśmiecony, jak go opisywał mój ojciec.

Wtedy jednak - gdy się nauczyła wyglądać przez okno ojca - było za późno; ojciec już nie żył."

Wyrzucam sobie, że staję po stronie wiem , wyrzucam sobie, bo nic nie wiem. I nie mam narzędzi do mierzenia, a tak często wydaje mi się, że właśnie najlepiej wiem.

I Ci z Góry mi pokazują gdzie jest moje miejsce wobec choroby zabijającej moją mamę i moją przyjaciółkę. Wobec tego nic nie wiem, mogę jedynie zaufać w nie obie, które też nic nie wiedzą.

Patrzę przez Ich okna, tak różne.

Chwilami proszę Tamtych, żeby dali spokój.

Codziennie spoglądam na świat z okien wielu ludzi i to bywa straszne, piękne, niesamowite, porażające, niezwykłe, bolesne, przytłaczające, makabryczne, przestrzenne, cudowne...

Przenigdy nie zamieniłabym tego na cokolwiek.

Kolejne okna.

Nauczyłam się. Trochę.

Więc za każdym razem widzę życie drugiego człowieka poprzez jego okno.

No chyba, że go poniesie nazbyt daleko... Wtedy się staram długi czas, a na końcu zazwyczaj mi się udaje. Tego nauczyła mnie Małgosia.

Mogłabym mieć jedno marzenie,
Takie skromne, choć spore.

Chciałabym spotkać kogoś, kto popatrzy przez moje okno.

Wszyscy jesteśmy tylko pasażerami.

I od nas zależy jak ta Droga przebiegnie.

I jak będziemy blisko z innymi.

Na ile.

Na jak.

Instruction Manual for Life.


___________________________________

* Irvin D. Yalom "Dar Terapii. List otwarty do nowego pokolenia terapeutów i ich pacjentów". IPZ 2003