30 marca 2010

Codziennik Gretchen: 30 marca

dobre uczynki: przymierzam się
złe uczynki: nie występują
nastrój: pogodny jak niebo wiosną
napęd: niech ktoś mnie zatrzyma
motywacja: no no

***
Przebywam akurat na przymusowym urlopie za rok ubiegły. Dziewięć dni. To znaczy jeszcze trzy do piątku, czyli dwa, bo w czwartek muszę udać się do miejsca zatrudnienia, żeby z Najlepszą Szefową wraz, powitać radośnie nowy skład naszej grupy.

Zaplanowałam sobie ten urlop w terminie wyprowadzki moich lokatorów, ale czegóż to sobie człowiek nie zaplanuje. Wyprowadzają się po Świętach, tak oni zaplanowali i tego planu się trzymają, ja swoje plany muszę nieco przeorganizować.
Do wyprowadzki jestem przygotowana starannie. Nie mam nic spakowanego, nie mam w co się spakować, ale mam za to pomysł.
W głowie pakuje się to wszystko zgrabnie, w rzeczywistości gorzej, bo moja leniwa natura się odzywa. Krótko mówiąc chciałabym już być u siebie, a sama sobie przeszkadzam.

Nie ma tego złego i dzięki swojemu lenistwu, oraz braku właściwej stanowczości, mogę odpoczynek przeznaczyć na robienie rzeczy, które dla świata nie mają większego znaczenia, za to dla mnie i owszem mają.
Z braku codziennych obowiązków zajęłam się myśleniem, snuciem refleksji, kombinowaniem w sobie i co jakiś czas wynika z tego nieszczęście. Na ogół nie jest źle, zdarza się nawet, że wymyślę coś sensownego, od czasu do czasu jednak neuroprzekaźniki mi się tak skotłują, że szkoda gadać.
Nagle postanawiam przyjąć jedynie słuszną linię, okazać stanowczość, zwerbalizować ją i oczywiście zaczynam od tego przeciekać.
Następnie wyglądam jak królik i tyle z tego, mniej więcej.

Podczas krótkiego pobytu w Poznaniu dowiedziałam się wielu interesujących rzeczy, oraz uczestniczyłam w ratowaniu koleżanki, która ni z tego ni z owego postanowiła zacząć słabnąć podczas zwołanej własnogłośnie knajpianej imprezki.
Wyglądało to bardzo kiepsko więc zawezwaliśmy pogotowie, które nawet przyjechało wzbudzając spore poruszenie publiczności, z wyłączeniem Asi, która akurat przestawała się ruszać.
Jak się okazało, jej ciśnienie krwi szalało, 40/40.
Zabrali ją do szpitala, podłączyli kroplówki, popatrzyli, dali leki, wypuścili. Następnego dnia była prawie jak nowa.

Przekazawszy Asię poznańskiej Publicznej Służbie wrednie imprezowałyśmy dalej.
Jedyny mężczyzna w tym gronie oddalił się spać, bo jest odpowiedzialny i wie, że jak trzeba wstać na dziewiątą i jaką taką przytomność umysłu zachować, należy wcześnie położyć się spać.
Zostało nas chyba z siedem, same psycho, co mówi samo za siebie.
No i się zaczęło.
Niby niewinnie od jednej historii rodzinnej opowiedzianej przez Magdę...
Magda jest piękną kobietą, świeżo zaślubioną mężowi, do tego ma poczucie humoru i taki talent opowiadaczy, że zwijałam się jak żmijka trącana patyczkiem. Jeszcze trochę i do mnie wzywałyby pogotowie.
Dołączyła się Anka. Potem ja.


Łatwo nam było ryć opętańczo - żadna nie jest z Poznania, nikt nie wiedział, że tak normalnie to zajmujemy się ratowaniem świata, bywamy poważne, a niektóre z nas prowadzą nawet biznesy i zakładają garsonki.

W tej radosnej atmosferze ustaliłyśmy, że następnym razem zakwaterujemy się w jednym miejscu... Bardzo dobry pomysł, ale pewnie za każdym razem trzeba będzie to miejsce zmieniać. Żaden właściciel pensjonatu, hostelu czy czego tam jeszcze, nie wytrzyma. Tak myślę.

Tego wieczoru dowiedziałam się również, że mój medialny pracodawca rezygnuje z moich usług z powodu oszczędzania.
Ciekawe z czego ja będę oszczędzać, o tym nie pomyśleli. Pani Karolina, w roli posłańca złej wiadomości, miała głos smutny tak przeraźliwie, że zaczęłam ją pocieszać.
Szczęśliwie nigdy nie twierdziłam, że jestem normalna.

Zauważam, z pewnym jednak niepokojem, że mojej pogarszającej się sytuacji na odcinku praca, towarzyszy radykalna poprawa na odcinku życie osobiste i towarzyskie.
O ile neuroprzekaźniki się dyscyplinują i nie zmieniają trajektorii, popadam w swoisty błogostan i rozanielenie przestając się troszczyć o cokolwiek innego.
Jakoś to będzie, kretyńsko mówię do siebie i zagłębiam się w inny nurt uśmiechając się tak tajemniczo, że Mona Liza przy tym jest jak otwarta książka.

Wystrzeliło mnie na inną orbitę i tak sobie lecę beztrosko (na ogół beztrosko, te neuroprzekaźniki...), i lecę, i lecę, i lecę.
Tyle zupełnie nowych rzeczy się dzieje, każda zachwycająca autonomicznie.

Wiosna, no bo co innego?

22 marca 2010

Codziennik Gretchen: 22 marca

dobre uczynki: mam urlop
złe uczynki: nie byłam zbyt miła dla Eksmena
nastrój: wzburzony niczym morze w sztorm
napęd: siła wodospadu
motywacja: słabiutka

***

Czy ja naprawdę muszę się CIĄGLE przekonywać, że mężczyźni są bez sensu jak motylek? To podobno kobiety są nieracjonalne, jedno mówią drugie robią, nie znają się na zegarku itede, co sprawia, że wierzyć im trzeba przy zachowaniu wszelkich warunków ostrożności.

Tymczasem wczoraj napisał Eksmen, że chce zabrać coś tam, bo mu potrzebne i coś tam, bo też. Pyta czy może między czwartą a piątą, grzecznie odpowiadam, że wolałabym między piątą a szóstą, z powodu panów od prądu, którzy przyjdą lecz nie wiadomo kiedy pójdą.
Ustalone. Będzie cyrklował. Wspaniale.

No to zaraz o piątej wyszłam z domu, z włosami świeżutko dotkniętymi przez panią Izę i włóczę się po Ochocie.
A to sobie bilet kupiłam do Poznania, a to buty, a to coś do jedzenia. Odwiedziłam wszystkie sklepy, włączając te, których zazwyczaj nie odwiedzam.
Nawet nie wróciłam o tej szóstej. Nie. Dałam jemu i sobie jeszcze czterdzieści malowniczych minut zapasu. I co?
Ledwie zdążyłam wejść skonstatowałam, że to, co miał zabrać tkwi nietknięte na swoim miejscu.
Trzy minuty później klucz w zamku.
Pobrał i poszedł. Chociaż tyle.

Ciekawe zjawisko, panowie od prądu mieli być między pierwszą, a drugą. Przyszli za dwadzieścia pierwsza. Nie szkodzi.
Cmokali i lamentowali, że licznik przeniesiony więc w ogóle nie wiadomo co teraz, bo pierwotnie był bliżej drzwi, teraz jest tu, czyli dalej od drzwi, poza tym być może trzeba będzie kuć.
Nie jest źle, a dobrze to wcale - powiedział jeden z nich i zabrali się do pracy.

Okazało się, że nic nie trzeba kuć, że jest wcale dobrze, że godzina i trochę, i ich nie ma. Jeszcze zamietli po sobie, swoją własną szczotką.

Po co zatem mężczyźni cokolwiek mówią? Nie wiem.
Po co się umawiają na godzinę, skoro i tak są wtedy, kiedy uznają za stosowne? O ileż łatwiej jest powiedzieć będę, kiedy będę.
Narobią szumu, nakręcą, postraszą i całe moje szczęście, że nie traktuję tego poważnie. A mogłabym.

Nie da się ukryć, że Eksmen to mnie jednak wkurzył zdrowo. Nie miałam zamiaru, ani ochoty się z nim widzieć. Czy to naprawdę tak trudno dotrzymać choćby tak prostej umowy? A jak się nie jest w stanie, to wysłać smsa, że ta godzina okazała się niemożliwa?

Pfffff...!

Moje nieszczęście dopełnia starannie wizja wstania jutro o piątej w nocy.
Los trudny osłodził telefon, w którym miły głos poinformował mnie o zaproszeniu do teatru i zapytał ten głos, czy chcę iść sama czy z kimś.
Sama! Z żadnym kimś. Jakim kimś? A może? Nie, sama.

Tydzień zaczął się od wydarzeń kulturalnych i na nich się zakończy, to bardzo miłe.

W sobotę, w ramach inauguracji tygodnia kultury poszłam z Bażantem na mecz. Trzy tygodnie się zastanawiałam czy bardziej się boję, czy jednak bardziej chcę. Stanowczo za długo więc w końcu zmęczona własnym jękoleniem podjęłam męską decyzję: idziemy!

Bażant informacje mogące mnie zniechęcić stopniował po mistrzowsku. Nie od razu powiedział, że będę musiała mieć Kartę Kibica Legii. Miłą niespodzianką była niższa, od zakładanej cena biletu, a jeszcze milszą spotkanie Jeży.
Tego nawet Bażant nie przewidział.

Umówiłyśmy się stosownie wcześniej, żebym ja tę kartę kibica prawda... W najśmielszych i najbardziej absurdalnych wyobrażeniach nie zakładałam, że coś takiego będzie moje.
Pani zrobiła mi zdjęcie, bardzo ładne - brzydsze mają tylko zwłoki o niezidentyfikowanej tożsamości.
Poszłyśmy się czegoś napić i zjeść. Porozmawiałyśmy o teoriach psychoanalitycznych, bo Bażant ma myślenie chwilami zadziwiająco zbieżne z Freudem Zygmuntem, a także o trudach studiowania i trudach życia w ogóle.

Nie mogę powiedzieć, że dumnie wkraczałam na stadion. Wkraczałam, to może i tak, ale raczej durnie i trwożliwie. Lazłam za Bażantem, który obiecał mnie bronić jakby co.

Okazało się, że to jest niesamowicie przyjemna sprawa taki mecz Legii. Wszystko widać lepiej niż w telewizorze, słychać też lepiej choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że co innego.

Postanowiłam pochwalić się Jeżom telefonicznie, że na meczu jestem.
Siedzieli blisko, po mojej prawej. Ach ach i och och.

Tak oto Bażant poznał ich, oni poznali Bażanta. Proporcje wyrównane: dwa Jeże przypadły na dwa bażanty czarne i podstępne.

Byłam całkowicie, jako jedyna, nie o kurą i nie abażur, ale się starałam.

Wdzięczna za to nowe doświadczenie zapisałam się na kolejny raz i zabrałam Bażanta do siebie na herbatkę.
Pierwotnie miałyśmy gdzieś się dowlec, ale jak już Jeże nas wyrzuciły na Placu ( ona mówi o tym Placu jakby każdy wiedział o jaki plac chodzi. Mówi Plac i nawet słychać to duże P - złośliwie prychnął Bażant do Jeża), to poszłyśmy do mnie.

Wymieszałyśmy jeszcze swoje światy, a i tak przecież ładnie się potoczyło do tego choćby momentu. Otóż chwilę później ona poznała Andrzeja, a jeszcze chwilę później ja poznałam Czajnika.

Życie jest pełne niespodzianek i nie wszystkie są zaskakująco niemiłe.

Jakby tak częściej była sobota, a rzadziej poniedziałek...

Ta sobota była długa i piękna, aż iskry szły. Miłe za miłym i coraz milej. Aż słodko się robi niewiarygodnie.
Sama już nie wiem czy to wszystko nie jest złudzeniem...
Pewnie jest, ale za to jakim.

Nie chcę rąbnąć o ziemię.

21 marca 2010

Dwusetna notka pierwsza

Przykurzył się ten zakątek. Pajęczyny wiszą.
Nie był potrzebny, to stał się zapomniany, tak to właśnie bywa. Kiedy czegoś potrzebujemy dbamy o to, staramy się, dotykamy delikatnie. Jeśli coś przestaje być potrzebne rzucamy z łatwością, jak starego pluszowego misia.

Dwa lata i trochę Tekstowisko było dla mnie miejscem bardzo ważnym, nie tylko internetowo, nie tylko wirtualnie. Było ważne ze względu na ludzi tam spotkanych, których niektórych poznałam całkiem realnie..
Z wieloma osobami pisałam prywatnie.
Niektórym starałam się pomóc, niektórym, mam nadzieję, pomogłam.
Kiedy rozsypywał mi się świat, przekonałam się, że mogę liczyć na wzajemność.

Przez cały ten czas czytałam niemal wszystko, co się pojawiało.

Rozmawialiśmy o ważnych i mniej ważnych sprawach. Komu oceniać które są które? Oczywiście znaleźli się tacy, którzy ocenić umieli.
Bo niektórzy ludzie wiedzą. Tak, po prostu wiedzą.
I łatwo wystawiają oceny. Za łatwo.

Być może to miejsce miało jakąś misję, czy też miało ją mieć. Całkiem prawdopodobne, że ja do tej misji nie pasowałam, albo coś tam.
Zdania zapewne byłyby podzielone, gdyż takie jest życie.
Nie jest czarno-białe, choć bywa - jak błyskotliwie zauważył wczoraj bażant młodszy, popijając u mnie turecką herbatkę.

Moje obserwacje wskazują na to, że ci poważni, z prawdziwą misją, mają najsilniejsze tendencje do trzaskania drzwiami, kasowania swoich tekstów, komentarzy czyli równania swojego bloga z ziemią.
Krzyczą przy tym ciągle, że nigdy nie powrócą, że dość, że przelane, rozlane, sponiewierane.
Mija trochę czasu i wracają.
Do następnego razu.

Jest oczywiście grupa misji pozbawiona, mniej poważna jakby, taka sobie zbieranina ludzi bawiących się słowem. Zadziwiające, ale ta właśnie grupka śmieszna, jest nieco bardziej stabilna. Jak pisze, to pisze. Jak się zaweźmie, to pisze jeszcze więcej.

Pierwsi lubią sobie podworować z tych drugich. Być może (hipoteza badawcza nr 187 392) z tych właśnie powodów wracają.
Bo przecież tak nie może być!
To ma być blogosfera?
A gdzie misja się zapodziała?!

Drudzy się wtedy nieco denerwują, że ktoś wchodzi, wychodzi przeciąg robi, wrzeszczy przy tym tak okropnie, że zrozumieć coś trudno.

- O co kaman?
- Chodzi o to, że jesteście denne bidusie, które nic nie rozumieją, barany wy.

No tylko nie barany, może owieczki naiwne, może nawet takie (mówię za siebie), które misje rozmaite mają w realnym życiu, a nie w sieci wszechświatowej?
A jak ktoś nie ma żadnej misji, a niechby takiej tyci tyci, to co?
Każden jeden zaraz misję mieć musi?

Na jakiś czas się wycisza, każdy robi swoje, co w moim rozumieniu świata jest najlepszym rozwiązaniem. Pisałam o tym kiedyś - niech każdy do cholery robi co uważa za najbardziej stosowne, z baranem czy inną owcą nie musi rozmawiać.

Tak to trwa do następnego razu...

Inna rzecz, że sprawy dość proste są najbardziej niezrozumiałe.
Chyba dlatego tym z misją bywa tak trudno.

Tekstowisko rozpadło się i zniknęło z powierzchni tego wirtualnego padołu, z powodu konfliktu między Igłą, a Sergiuszem. Tak to widzę, tak rozumiem, wszystko na to wskazuje.
To było zbyt proste do przyswojenia. Ileż ja się naczytałam o tym kto za tym stoi , kto wszczął i zaczął , ileż padło słów wielkich i obraźliwych.
Nagle i niespodziewanie na jaw wyszło, że ci bez misji, te owce jutubkowe gadające wkółko o imieninach u cioci, są przebranymi wilkami.
Niby to takie gupie towarzystwo, a jakie przebiegłe!

Bum! Bum! Bum! Tak drzwi trzaskały!
Znowu się obrazili.

Ale jeszcze wpadali na chwilkę, a to żeby opublikować piętnasty ostatni tekst, a to żeby zupełnie będąc w likwidacji dodać swoje trzy grosze.
Charakterystyczną cechą było to, że czegoś oczekiwali. Od innych.
Od siebie już nie musieli, bo przecież ich już nie ma, już pokasowali, popłynęli, zwinęli żagle.

Uczciwie trzeba oddać, że jak ktoś widzi winnego, widzi wyraźnie, to na niego wskazuje. Sam siebie czepiał się nie będzie.
Wystarczy nieco wybielić w niektórych miejscach, podziękować komu trzeba, przywalić zaskakująco, bo to zwiększa wiarygodność w zakresie obiektywizmu.

Wesołe gupki trochę pisały, trochę próbowały nie utracić kontaktów wzajemnych jakby co, trochę dywagowały.

Przemawiając do nie istniejącego tłumu, chciałabym zauważyć, że o ile pozostajemy na gruncie wszechświatowej sieci, w wątku blogowania, to pisanie jest tym właśnie co można robić. PISANIE.
Walenie drzwiami, strzelanie focha, oskarżanie innych jest zajęciem o tyle produktywnym, co pozbawionym sensu.

Reasumując, na tym zdaje się stanęło, że kilka nieodpowiedzialnych osób wszczęło jakąś akcję pozakulisową wykopało kogo trzeba, w dodatku bez słowa przepraszam (nieco to sprzeczne wewnętrznie, ale nie będę się czepiać).
Najłatwiej ocenić to tym, którzy czym prędzej się wycofali.
Wiele razy to robili, a jak wiadomo doświadczenie się przydaje.

Jeszcze łatwiej ( w stosunku do najłatwiej ) jest wydawać sądy osobom, które od dość dawna, albo w ogóle nie były na txt.

Smutne, że miejsce, w które zainwestowałam mnóstwo czasu energii i emocji przestało istnieć.

Nawet jeśli część rozumiem, a części się domyślam, to nie mam poczucia, żebym na pewne słowa zasługiwała.

Zdjęłam zatem pajęczyny, nowiutkie kanapy stoją. Mogę też przynieść herbatniki.