17 lipca 2010

Gdyby

Moja mama zaprosiła Najlepszą Szefową do swojej (właściwie mojej, umówmy się) posiadłości.
Naturalnym biegiem rzeczy byłam zaproszona również ja, zapewne na wypadek nie klejenia się eleganckiej konwersacji. Skoro ja to i Greta, tak to teraz już jest, że prawie wszędzie jesteśmy razem, a tym bardziej oczywiście jesteśmy razem w sytuacjach kiedy pozostająca w kwarantannie Greta ma jedyną okazję pobrykać na trawie.
W związku z tym Rodzicielka, chcąc poznać Najlepszą Szefową, musiała zaakceptować jeszcze dwie żywe istoty jako uroczy dodatek. Nie wyglądało by rzecz cała była jej wstrętną zwłaszcza, że podjęłam zobowiązanie obiadowe i zrealizowałam je od początku do końca.

Wyruszyłyśmy z mojego Placu dzielnie, jeśli wziąć od uwagę rozszalałą temperaturę i nie mniej dzielnie pokonywałyśmy kolejne odcinki tramwajowo - autobusowo - piesze. Niosłam na sobie zakupy spożywcze i niedużego amstaffa, a słońce się temu przyglądało świecąc jeszcze mocniej, być może z radości.

Mamusia umyśliła, że powinnyśmy pójść skrótem, czyli pojechać dalej, za to iść krócej. Całkiem ciekawa myśl, chociaż miałam wątpliwości czy to dobry moment na nowe ścieżki...
Doszłyśmy bez przeszkód, zjadłyśmy, rozmawiałyśmy, Greta poznała labradorkę mojej mamy. No jednym słowem SIELANKA.
Cukinia z grilla z fetą i suszonymi pomidorami była pyszna, polędwica a jakże. Panie się polubiły i miło rozmawiały, psy galopowały po ogrodzie podczas gdy ja piekłam się na grillu razem z warzywami i mięsem. Szczęśliwie nie nadaję się do konsumpcji więc zachwyty skierowane były we właściwym kierunku.

Matka moja, która dostawała naprzemiennie dreszczy i drgawek na samą myśl o amstaffie, już jest całkowicie zakochana i choć jeszcze niedawno musiałam z nią ustalać na poważnie czy będę mogła liczyć na pomoc, czyli pozostawienie jej psa w razie ostatecznej konieczności, wyszła z propozycją pozostawienia mordercy pod jej dachem do zakończenia kwarantanny. Względność rzeczy jest zaskakująca.

Kiedy już się wykokosiłyśmy wzięłam psa na ramię, plecak na plecy, a Szefowa szła samodzielnie. Miałyśmy wracać tą samą skróconą drogą, ale ma się rozumieć źle skręciłyśmy i nastąpiło zagubienie w przestrzeni i tylko dzięki przypadkowo napotkanemu panu udało nam się nie nadłożyć więcej niż dwa kilometry.
Ja wiem, że dwa kilometry to nie jest dużo, ale jednak kiedy słońce się uśmiecha szeroko i na ramieniu ma się w oczach rosnącego psa, komary latają jakby się zmówiły z innymi owadami, to dwa kilometry zupełnie inaczej smakują.

Maszerujemy. Już jesteśmy na dobrej drodze, już rozpoznajemy nieruchomości i szczegóły. Ja, w takich sytuacjach jestem jak człog. Nie mówię, nie skomlę - pokonuję drogę.

I nagle patrzę w prawo... Działeczka, domeczek, ogródeczek. Stoliczek, fotelik, na stoliczku zimne piwo, przy stoliczku mężczyzna w pozie relaksacyjnej.

- Zobacz - mówię do Najlepszej Szefowej - niektórzy mają zdecydowanie lepiej od nas. Pan sobie siedzi wyciągnięty, zimne piwo obok i ptaszki napitalają.

- Ma złamaną nogę - skomentowała krótko Szefowa.Dopiero wtedy dostrzegłam gips na końcu pana.

Znowu względność, wzbogacona o to co oczywiste, widzimy tyle, ile chcemy zobaczyć.

Kilkananaście minut później znowu czegoś nie zobaczyłam i tylko dzięki życzliwości Tych z Góry nie zostałam pochłonięta przez rozpędzony autokar. Ludzie patrzyli na mnie dziwnie, a jedna pani nawet podeszła, żeby powiedzieć, że zupełnie nie chodzi o mnie, ale psa byłoby żal.
Dziwne, bo jak przebiegałam przez ulicę to wszystko widziałam.
Ten samochód z lewej jechał szybko tylko był daleko jakoś.
Autokar z prawej zobaczyłam nagle i był bardzo blisko, kierowca się wystraszył, a ja przefrunęłam przedziwnie.
Ktoś coś zatrzymał na setne sekundy. Tyllko na tyle, żeby nie było widać, ale żeby wystarczyło.
Uśmiechnięta stanęłam na przystanku udając, że nie czuję wstrzymanych ludzkich oddechów, nie widzę przerażenia w twarzach.

A gdyby mnie tak zmiotło?
Nie zmiotło.
Inny scenariusz.

Gdybyśmy szły inną drogą...

Gdyby ten pan nie szedł akurat...

Gdyby tamten obcy człowiek nie złamał nogi...

Gdyby Matka moja nie zaprosiła Najlepszej Szefowej...

Gdyby nie jest najlepszą strategią na życie. Wszystko mogłoby być, a jest to, co jest.
Ograniczone w naszym widzeniu.

Jakoś łatwiej dostrzegamy brak jednego, niż dostatek gdzieś indziej.

Wszystko się zmienia z chwili na chwilę i tylko przywiązanie, i upór, i nasze ograniczenia sprawiają, że nic nie widzimy.

Jeśli wybrałybyśmy dobrą drogę nie byłoby historii z autokarem.
Jeśli czas nie zostałby wstrzymany na ułamki sekund, moja Szefowa Najlepsza na świecie po mgnieniu oka zobaczyłaby mnie roztrzaskaną na drodze.
Nie widziałaby jak, bo szła pierwsza.

Tymczasem dziś jest dziś, jutro się zbliża.

Życie trwa, razem z każdym najmniejszym wyborem prowadzącym w nieznane.

3 komentarze:

grześ pisze...

Hm, z kilkom filmami treść tego wpisu mi się kojarzy.

Napisałbym cuś, ale umieram:)

O jakieś 10 stopni za dużo jak na mój organizm.

Masakra...

pzdr

Gretchen pisze...

Grzesiu,

Bardzo jestem ciekawa z jakimi?

Stopni jest, ile jest - poniekąd masakra. :)

Żyjesz?

Pozdrowienia.

grześ pisze...

Żyję:)

Te o przypadkowości zycia i różnych zbiegach i rozbiegach okoliczności i snuciu wizji alternatywnych, co by było gyby inaczej się człek zachował.

"Amores perros", "Biegnij, Lola, biegnij", " i twoją matkę też"

pzdr