21 września 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Po drugiej stronie lustra...

Właściwie w pierwszych słowach swego listu powinnam wygłosić kolejny, i jakże uzasadniony, poemat na swoją cześć, ale nie mam pewości czy poematy się wygłasza, oraz mam pewność, że nie przez każdego zaraz jest to mile widziane.
Gdybym jednak miała samą siebie chwalić, to z pewnością doceniłabym swój profesjonalizm,
dostrzeganie pacjenta,
w pacjencie człowieka,
w człowieku cierpienie,
w cierpieniu zrozumienie dla pragnienia ulgi.
Zostawiam to jednak na boku.

Jakoś miesiąc temu przeszłam na drugą stronę lustra w swoim obcowaniu z Publiczną Służbą.
Już i dotychczasowa łatwą nie była, a ta nowa okazała się tym, o czym dotąd słyszałam od ludzi, czyli czymś jeszcze bardziej koszmarnym, o ile nie po prostu zobiektywizwanym koszmarem.

Miałam w życiu szczęście nie chorować, nie uszkadzać się, o ile nie liczyć operacji w Nowym Dworze Gdańskim w ciemnym roku 1982 - kto by o tym dziś pamiętał...

Szczęście, jak to szczęście, nie jest zbyt wierne i do człowieka przywiązane, co się okazało niedawno przy złamaniu paliczka palca małego ręki lewej, pardą.

Rejestracja ostrego dyżuru:
Pooooooooooooowolna pani, ale uwierzyła mi na słowo, że jestem ubezpieczona. Git.
Instrukcje dała jasne.

Rentgen ostrego dyżuru:
Bardzo miła pani.
Zapytana czy złamany szczerze odpowiada, że tak i nawet chce pokazać, lecz rezygnuję.

Lekarz na ostrym dyżurze:
Pan doktór se rozmawia przez telefon i ewidentnie umawia się na fajoską imprezkę, nic mi do tego, ale napiernicza i puchnie, puchnie i napiernicza...
Brak kontaktu wzrokowego z dopuszczonym przed oblicze pacjentem, minimalny i niechętny kontakt fizyczny z przyczyną wizyty, a to tylko palec - chyba nic obrzydliwego?
Mały, bezbronny palec ze złamanym paliczkiem w podstawie, co on winien?

- I co teraz? - pytam cokolwiek spanikowana.
- Gips - odpowiada stanowczo doktór.
- Będzie bolało? - staram się być kobietą w tych niesprzyjających warunkach, ale jestem tylko palcem ze zdjęcia rentgenowskiego.
- Trochę będzie - doktór mówi jak do żołnierza tuż po walce.

Gipsiarz:
Poznany po chwili, jest dość miły, ale cały czas pogwizduje poświstując. Łatwo jemu, oj łatwo, a ja w życiu nie miałam nic złamanego więc trzęsę się jak osika i zagaduję pana uroczo, jak to tylko ja potrafię, w nadziei, że może ten palec zaklei należycie.
No niby się udało. Ładny gips, bielutki, z bandażykiem, dwa palce w środku. Zapewne po to, żeby ten mały się nie bał, że został sam. Taka jest moja teoria.

Za dziesięć dni kontrola.

Minęło dni dziesięć jakby żółw je na plecach swoich taszczył.
Pojawiam się w przychodni przy szpitalu.

Jestem umówiona (buahahahaha!) na poranną dziesiątą, a tu kolejeczka zakręcona jak ogonek świnki. Rejestruję się i idę do gabinetu 4. Kolejeczka zakręcona podwójnie, bo i ci do doktóra na dzień dobry, oraz co po zdjęciach.
Dwie godziny później siedzę w gabinecie.

Lekarz w przychodni specjalistycznej:
brak kontaktu wzrokowego z pacjentem, za to poczucie humoru rewelacyjne. To, z tych nieco czarnych poczuć, z lekką domieszką inteligencji i błyskotliwości.
Nie jest rewelacyjnie, ale na tyle dobrze, że palec nie będzie mi przeszkadzał w sięganiu po rewolwer.
Doceniam.

Kontrola za nieco ponad dwa tygodnie.

Kolejki do rejestracji nie ma. Do gabinetu 4 jest, ale sprawnie idzie, do rentgena mniej sprawnie, ale też idzie. W końcu życie nie znosi próżni i wszystko jakoś tam idzie. Grunt, żeby się nie zastanawiać jak.

Doktór... Nie ten pierwszy i nie ten drugi, trzeci jest on już.

- Co się stało?
- Palec złamałam.
- Który?
- Mały.
- Czyli piąty.
- Której ręki?
- Lewej - odpowiadam, ale już mnie ponosi.
- I co? Gips miał być zdjęty?
- Mnie pan pyta, panie doktorze? - przekąs jest na granicy słyszalności. - Tu jest moja karta.

Doktór bierze jakiś świstek i zakreśla, że uprasza się o zdjęcie gipsu.

Pozwolił zdjąć gips, zrobić zdjęcie palcu, nakazał powrót.
Wykonałam wszystko zgodnie z poleceniem i nawracam.

Doktór oczywiście nie ma kontaktu wzrokowego z pacjentem, prosi o okazanie palca “jak wygląda klinicznie”, ale za chwilę już o tym nie pamięta, gdyż jednocześnie (ależ oni mają podzielną uwagę, ja cię...) wypisuje receptę dla innej pacjentki.

Wraca do mnie, patrzy na zdjęcie:

- Źle się zrosło, proszę Pani. Na wszystko jest już za późno. Na ustawienie, na operację.
- Słucham?
- No tak.
- Pana kolega dwa tygodnie temu mówił coś innego.
Cisza.
- Trzeba więc zrobić operację - nie ma logiki na medycynie?
- Pan żartuje?
- Niestety nie. Trzeba włożyć płytkę. Na razie dam pani skierowanie na rehabilitację. Kontrola za trzy, cztery tygodnie.
- Którego, mniej więcej? - pytam grzecznie.
- Mniej więcej za trzy, cztery tygodnie. To wszystko.

Jeszcze dałam radę zapisać się na tę kontrolną wizytę zanim potargały mną dreszcze niespokojne.

Wyszłam na powietrze, zapaliłam papierosa i rozryczałam się z bezsilności, wściekłości i ogólnego żalu do świata.
Nie korzystam z argumentu pracy w Publicznej Służbie, nie skorzystałam również i z tego, że ktoś dla mnie bliski (a już niestety nieżyjący) uczył tych wszystkich patałachów i klękali przed nim na kolana. Nie robię tego z głębokiego przekonania, że lekarz to lekarz.
Moja naiwność będzie kiedyś legendarna, albo stanie się przedmiotem dowcipów.

Ja wiem, że ludzie mają większe problemy, że są połamani w każdym sensie i do tego rozlegle. Wiem. Ale to jest mój palec, moja dłoń, moja ręka. Ja.

Co prawda chwilowo mam raczej poczucie, że ktoś mi wymienił tę rękę na cudzą, bo jakoś tak dziwnie wygląda...

Wiele można zrzucić na system, syf, słabe zasilenie konta, ale własnego, osobistego , zawodowego zejścia na psy nie da się uzasadnić inaczej niż tylko brakiem...

Pozostaję po swojej stronie lustra.

12 komentarzy:

dorka blee pisze...

A ja w pierwszych słowach powiem, że poooooooooooooooowolna Pani nawet gdyby nie uwierzyła w Twoje ubezp, to i tak musiałaby Cię zarejestrować. A Ty masz 7 dni na to, aby udowodnić swoje ubezp czyli donieść książeczkę.

Resztę dopiszę po powrocie, bo lecę do sklepu po coś na obiad, a sąsiadka czeka na korytarzu. :)

Gretchen pisze...

Dorciu,

Patrz Pani, nie wiedziałam. Dziękuję, może się przydać na przyszłość. Tfu! Tfu! :))

dorka blee pisze...

Oj, Greciątko!
Dopiero doczytałam reszztę!

Cóż, no niewątpliwie trafne spostrzeżenia, ale wolałabym tego nie napisać w tym kontekście.
W serialu afroamerykańskim, niezwykle pouczającym, o którym pisszę u siebie, Chris też musiał skorzystać z pomocy pogotowia.
Opis odcinka serialu niewiele różni się od Twojego postu, ale uwaga Matki Chrisapasuje idealnie: (w wolnym przytoczeniu) Oni wszyscy mają jedną wspólną wade - nic im nie dolega, nie ich boli.

Czego i Tobie życzę, żeby nie bolało.
PS: u mnie na wsi jest taka baba, która zajmuje się tym. Ja podchodzę do tego z dystansem (nigdy nie byłam) ale ludzi u niej więcej niż w Publicznej Służbie Zdrowia.
I wyniki podobno ma lepsze...

Gretchen pisze...

Dorciu,

Wygląda na to, że efekt tego wszystkiego jest taki, jakbym wcale nie poszła do lekarza. To ja już nie wiem po co oni są.

Chętniej bym poszła do takiej "baby", bo to i ulga szybsza i leczenie skuteczniejsze.

Pffff! Jestem naprawdę rozeźlona.

Idę do Ciebie, może mi się poprawi od tego.

grześ pisze...

Hm, ja niedawno miałem przygody ze służbą zdrowia, ale o dziwo, ku mojemu zaskoczeniu było pozytywnie.
Może dlatego, że w swym pesymizmie byłem przygotowany na wszystko co najgorsze i zdołowany totalnie i nieszczęśliwy, ale te badania, które miałem mieć, poszły sprawnie.

Tyle że w sumie sprawa otwarta (niestety) więc zobaczymy jak będzie dalej.

No a dziś byłem u laryngologa, nic się nie dowiedziałem, co mi jest, wydałem 70 zeta na te 10 minut, pan lekarz nie wiadomo po co zapisał mi antybiotyk (kumpel farmaceuta stwierdził, że trochę bez uzasadnienia to jest), no aa w ogóle zamiast drążyć co mi jest, to się pytał, gdzie pracuję, co porabiam, jak żyję itd
(bo to lekarz, do którego czasem chodzę)

Ale ogólnie częściej mam raczej pozytywne doświadczenie z Służbą , o dziwo, albo się nie przejmuję różnymi utrudnieniami.

Ale jednak najbardziej to lubię chodzić do dentysty:), do lekarzy już niekoniecznie.

grześ pisze...

A z tym ubezpieczeniem to już w ogóle idiotyzm.
Otóż teraz jest tak, że książeczkę ubezpieczeniiową, by była ważna, trza podbijać w pracy co miesiąc.

Czy ktokolwiek zmienia pracę co miesiąc, że to ubezpieczenie nie może być ważne dłużej?
Fakt, że można dosłać/dostarczyć aktualną później w ciągu 7 dni, ale trza pisać jakąś deklarację (krótki, bo krótki ale niepotrzebnyświstek papieru) wysyłać fax lub fatygować się specjalnie itd

Nie wiem, kto to wymyślił, ale chyba ten ktoś z NFZ ma za dużo czasu i lubi życie innym utrudniać.

Gretchen pisze...

Grzesiu,

No to chociaż Ty. Całe szczęście.

NFZ ze swojej natury ma utrudniać ludziom życie, to nic nowego. Od środka to wygląda jeszcze gorzej niż od strony pacjenta, wierz mi. Ilość papierów, wymagań, zatwierdzeń do potwierdzeń... Zwariować idzie.

Bądźmy zdrowi zatem, bo nas wykończą. :)

Anonimowy pisze...

Kiedyś sobie śliczne rozcięłam palec wzdłużnie, kwalifikował się tylko do szycia. Wzięłam na wsjakij słuczaj 100 zł (nie okazały się potrzebne) i pomaszerowałam przez las do szpitala. Zdecydowana bezwzględnie okazywać uśmiech i anielską cierpliwość. O dziwo, wszystko poszło sprawnie i fachowo, ale to było ładne kilka lat temu.

Przełom czerwca i lipca tego roku - jadę w sprawie babci oraz w imieniu matki, jako to dziarskie i sprawne pokolenie. Coś zachachmęciłam z panią na korytarzu, od "absolutnie nie wolno" przeszła do skierowania na wizytę babci do lekarza "robię to tylko dlatego, że właśnie się dowiedziałam, że mój syn świetnie zdał maturę z biologii". Mało profesjonalne, ale co tam, sympatyczna była. ;) Tylko uwaga, co dalej: stwierdziła, że babcia musi się koniecznie pojawić w przyszłym tygodniu na badaniach. Cóż, była to operacja z wynajęciem ambulansu, kursy Warszawa-Kobyłka-Warszawa-Kobyłka-Warszawa, a pan doktor na babcię ledwie zerknął, skupiając się raczej na wynikach badań, nic konkretnego nie powiedział, dał tylko skierowanie na USG na koniec listopada... Zawracanie głowy, w dodatku mamie wypadła plomba, a ja się porzygałam. Ambulansy są niedobre.

Znowu się robię gadatliwa. Idź do baby-rehabilitanta, a poza tym można by napić się wódki. :)

Gretchen pisze...

Moje Pino,

Znasz mnie i wiesz, że byłam miła, urocza a nawet chwilami rozbrajająco uśmiechnięta. I co?! Sif.

Na dodatek wychodzi mi na to, że ja jestem słabo psychicznie odporna na ból fizyczny. Niedobrze.

Już jestem wściekła i się miotam, a miotać mi się trudno, bo jeszcze sobie uszkodziłam przecież nogę.

Wszystko to razem prowadzi mnie, do mało politycznego w moim zawodzie wniosku, że trzeba się napić.

Uprzedzam jedynie, że ostatnio wyłącznie sifam.

Ten blog zamieni się w blog płaczu niebawem, tak przeczuwam.

Anonimowy pisze...

Sifanie przy wódeczce to bardzo miłe zajęcie, ja ostatnio w coraz lepszym humorze (więc mogę Cię wspierać), ale i z masą mniejszych i większych problemów, więc tematów do omawiania nie zabraknie.

To co, piątek, w tajnej bazie? ;)

A tak serio, to popatrz na swoje zwierzęta. One są dobre do pocieszania człowieka. Jutro już zobaczę Fraszkę, a chwilowo śpi u mnie wyjątkowo wredny kot o ciekawej strukturze własnościowej, jest to bowiem kot gromadzki :)

O, znowu pieprzę bez sensu, chyba wracam do formy (he, he). Idę się zakraść do szafy po ajerkoniak.

dorka blee pisze...

Eeeeee...
Cwaniaki...

A może ktoś tak dziecko spróbowałby urodzić?

(hi, hi, hi)

Anonimowy pisze...

W bliżej nieokreślonej przyszłości pewnie spróbuję, ostatnio polubiłam dzieci (a konkretnie dziecko kumpelki wyjątkowo przypadło mi do serca, chociaż się darło i płakało).