3 grudnia 2010

Gretchen w Publicznej Służbie: Zmierzch

Dzisiaj, kiedy niektóre emocje już opadły a kolejne opadają, widzę jak trudno jest opowiedzieć tę historię, za dużo w niej wątków ściśle ze sobą połączonych. Być może to jest w ogóle temat na książkę, bo znalazłby się i wątek sensacyjny, i emocjonalny, fabuła mogłaby trzymać w napięciu nawet. W zależności od tego, z której strony rzecz całą ugryźć można by napisać kryminał, albo nową Siłaczkę, albo okrutnie śmieszną historię z ponurym zakończeniem. Natomiast jak to opowiedzieć krótko, to zupełnie nie mam pojęcia.

Najprościej może w punktach:

1.Gretchen pracuje w bardzo zgranym zespole, w którym panuje po królewsku atmosfera tak rodzinna, że nie każda rodzina poszczycić się może.

2. Urzędnicy zawsze dogadają się między sobą tak, żeby niby było dobrze, ale to nie musi być zaraz zgodne z prawem, a zrozumieć już nie potrafią, że komuś może to przeszkadzać. Także w sytuacji, że przyklepany układzik okrada kogoś z pieniędzy, które zarabia ciężką pracą.

3. Okradany od lat zespół w końcu został okradziony za bardzo. Dość głupia Gretchen od lat mówiła “upomnijmy się, zróbmy coś, bo to pójdzie za daleko”, ale jakoś po przypływach chęci pojawiały się odpływy spowodowane jakimś tam wpływem na konto i sprawa cichła. Rok temu sytuacja się powtórzyła w nieznanej dotąd skali. Zawrzało. Gretchen lubi walczyć więc posprawdzała, pogmerała, podzwoniła i jęła zagrzewać do walki rozeźlonych ludzi, uczciwie uprzedzając, że mogą się pojawić skutki uboczne i czy wszyscy są na nie przygotowani zapytała. Oczywiście wszyscy są przygotowani i walczyć trzeba.

4. Po rozpoczęciu wojny, którą w każdym normalnym miejscu określić by można raczej wymaganiem elementarnej uczciwości, skutki uboczne okazywały się z różnym natężeniem. Najpierw pojawiła się kontrola z działu kadr. Potem pojawił się z niej protokół sporządzony nie przez kontrolującego, lecz przez kogoś zupełnie innego. Prawda jest taka, że od lat za dorozumianą zgodą kolejnych zmieniających się dyrektorów pracowaliśmy w wymiarze godzin nieco odbiegającym od zawartego w umowie o pracę, co w żaden sposób nie zakłócało działalności naszego Posterunku, aczkolwiek w przypadku kontroli okazało się, że coś tu nie gra. Dobra, jakoś to się udało powyjaśniać. W ten sposób przyszedł wyraźny sygnał, że obecna dyrekcja nie wydaje zgody na takie hopsztosy i nikomu z nas to nie było w smak.

5. Nad całym procesem wojennym i kadrowym zawisła dość makabryczna jazda Derekcji po Najlepszej Szefowej. Nowomodnie się to nazywa mobbingiem. Zapadła decyzja o przychodzeniu do pracy w wymiarze zgodnym z umową o pracę.

6. Dzięki dość morderczej walce Najlepszej Szefowej i samej Gretchen, która pod nieobecność ją zastępowała, udało się wyszarpać prawdziwą stawkę za pracę w weekendy. Ustąpić musiałyśmy w odniesieniu do zadań realizowanych w tygodniu. Ustąpić, czyli nie dostać za nie złotówki z celowej dotacji miejskiej.

7. Szybko się okazuje, że tylko część tego zgranego zespołu trzyma się ustalenia dotyczącego godzin pracy. Niestety ta część zaczęła wyrażać swoje niezadowolenie z powodu robienia z siebie jelenia. W końcu doszło do sytuacji, że ktoś powiedział językiem poetów “pierdolę to kurwa i też wychodzę!” - nie była to Gretchen co wydaje się bardzo dziwne, ale jednak nie ona.

8. Od tego miejsca mamy do czynienia z dwoma równoległymi procesami: jeden z Capo di Tutti Capi - w skrócie można go nazwać odrażającym, drugi w ramach rodzinnego zespołu, którego w skrócie określić się nie da, ale można próbować: podział, rozpad, unikanie. Zaczęło śmierdzieć dość brzydko, bo śmierdzi zazwyczaj brzydko. Żadna z prób dogadania się, ustalenia czegokolwiek nie przynosiła oczekiwanych rezultatów. Żeby już naprawdę nie napisać powieści w punktach należy stwierdzić, że każde nasilenie prowadzi do przesilenia.

Przesilenie nastąpiło. Musiało, zawsze tak jest. Najlepsza Szefowa dostała naganę za zbyt głupio naiwne dobre serce i właściwie dostała słusznie, ale nikt nie docenił jej dobrego serca. Tyle, że gdzieś tu pojawił się zapalnik. Wybuch koleżanki z rodziny uderzył we mnie. Okazało się, w każdym razie tyle zrozumiałam z wrzasku, że jestem intrygantką planującą ustawki, manipulantką, steruję Najlepszą Szefową czyniąc z niej męczennicę, a siebie stawiając w pozycji osoby szlachetnej.
Nie przyjełąm tego spokojnie. Lata praktyki nauczyły mnie nie obrażania w awanturze ludzi, choćby oni mnie obrażali. To jest zbyt proste i daje kolejne argumenty.
Te same lata nauczyły mnie też tego, że można mnie bezpodstawnie obrażać, każdy może, ale tylko raz.

Wróciłam do domu i zrobiłam bilans. Szarpało mną więc wiedziałam, że ten bilans jest nieco skrzywiony.
Obudziłam się następnego dnia i zrobiłam kolejny bilans. Znam siebie i swoją emocjonalność, postanowiłam jeszcze chwilę odczekać z wnioskami.
Mam naturę wojowniczki i nie lubię dostawać po ryju, bo komuś akurat tak się zbiegło w mózgu. Znając siebie wiem, że niekiedy się zapędzam i coś przeoczę, że być może skoro ktoś dostrzegł niegodziwość, to ona gdzieś tam była.
Myślałam trzy dni. Podjęłam decyzję.
Podjęłam, bo można walczyć z systemem, nieuczciwością, złodziejstwem, ale nie da się z wyobrażeniami ludzi.
Nie da się walczyć z tym, że ludzie nie lubią jak im nazwać po imieniu pewne sprawy. Nie lubią i już, wcale się nie dziwię. Wyjeżdżanie, nie tylko moje, z takimi słowami jak lojalność było doprawdy zabawne. Przekonałam się o ile ważniejsza jest potrzeba nienaruszalności pewnych spraw, wygodnictwo, własny interes i takie tam sprawy.
Zabierałam głos i nazywałam sądząc, że naprawdę jesteśmy wszyscy dla siebie wzajemnie ważni, że jeden za wszystkich - wszyscy za jednego. Prawdopodobnie w jakimś wcieleniu byłam muszkieterem, albo co.
Pomyliłam się.

Po trzech dniach zakwitł we mnie kwiat końca pewnego etapu. Poczułam, że nie ma już dla mnie miejsca w tym zespole. Ani chęci walki z systemem.
Rozejrzałam się po swoim życiu, które całkowicie oddane jest wymaganiom Pana, którym niewolnik musi sprostać.
Nie mam czasu na życie.
Na nic nie mam czasu, bo Capo di Tutti Capi ma zobowiązania wobec funduszu poniekąd zdrowia podobno narodowego, a także wobec urzędu miasta tego tu oto. Więc pracuję bez chwili wytchnienia do Świąt, żeby Derekcja nie miała problemów.
Jak to brzmi?

Alora, pieprzę to. Szukam miejsca na swój gabinet. Najlepsza Szefowa podjęła decyzję, że chce w tym uczestniczyć. Kolega, sponiewierany przez Derekcję za opuszczenie godzin pracy z powodu niesienia pomocy rodzinom ofiar spod Smoleńska, też odchodzi. Być może jeszcze Ola.
Cztery osoby. Połowa zespołu jakże rodzinnego. Rodziny bywają też patologiczne w swojej wymowie ideowej...

Moja praca to ja. Akurat mam taki zawód, że cały warsztat niosę w sobie. Siedem lat pracy coś mi jednak pokazało. Nie tak. Siedem lat pracy z ludźmi coś mi pokazało, bo ci ludzie mi to pokazali.


Nie muszę być niewolnikiem.
Nie muszę słuchać z palca wziętych oskarżeń.
W gruncie rzeczy nic nie muszę.

Minęło od tego czasu trochę czasu i czuję powiew wolności. Ryzyka powiew też czuję. Wolności bardziej.

Właściwie nic mnie już nie boli, chociaż pojawia się cień refleksji o ludziach, moim o nich myśleniu, rozczarowaniach.
Rok temu byłam przekonana, że tego Posterunku nie zmiecie żadna siła... A on był słaby jak wyschnięta gałąź.
Czas odciąć kolejną słabą gałąź, niedługo będę palić w piecu całą zimę cholera.


Bezwględnie potrzebuję zmiany, żeby nie myśleć o ludziach tak jak aktualnie myślę. Czuję jak się cofam w swoją skorupkę tyle, że ona jest jakaś taka inna niż dawna. Gubię naiwność? Dojrzewam? Zwariowałam?

9 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Wow. To faktycznie jest temat na knigę. Może napisz, przy odrobinie szczęścia się sprzeda i już nie będziesz musiała się martwić o kesz ;)

Nie muszkieterem, tylko bażantem.

Gretchen pisze...

Może coś w tym pomyśle jest... Chwilowo nie mam czasu, bo pracuję, lecz zawsze mogę sobie powiedzieć, że zbieram materiał. :)

Bażancie pozdrowienia.

lawa pisze...

Siódemkowa teoria dziejów.Czas na zmiany.

Po takim "druzgocącym zwycięstwie" rozumiem Twoją decyzję.
Ileś lat temu,oglądałam film Jerzego Sturha "Siedem dni z życia mężczyzny", życie zawodowe głównego bohatera dziwnie przewijało się z życiem osobistym.Był prokuratorem i wyroki wydawane w sprawach przez niego sądzonych miały się nijak do osobistych przypadków.

Może oglądałaś i pamiętasz?,ale to nieważne,chciałam powiedzieć,że łatwiej radzić innym i zawodowo wzmacniać cudze decyzje,niż pigmalionić siebie.

Gretchen pisze...

Lawo,

Spodobał mi się siódemkowwy argument. :)

Przeczytałam ostatnio w jednej książce, że złamania pojawiają się często wtedy kiedy stare zesztywniało i powinno odejść, a człowiek tego nie widzi i w starym trwa więc musi się trochę połamać, żeby się ocknąć. Ta teoria też mi się spodobała, bo przy okazji wyjaśniła sprawę moich nieszczęsnych kości.

Czy łatwiej wzmacniać innych w decyzjach niż podejmować swoje? Zapewne.
Jednak dobro wraca :), bo ja doświadczam teraz mocnego wsparcia z wielu stron i sporo osób mi kibicuje. W tym moi pacjenci, co jest naprawdę dla mnie wyjątkowe.

Pino MC pisze...

Co za fragmenciki?

Gretchen pisze...

PIotr skomentował mój tekst, zajrzałam do jego fragmencików, spodobały mi się i są.
O.

lawa pisze...

Lawa do Gretchen.

Wspieram i ja.
Z piosenki Ricordare(j.włoski) zapamiętałam taką,w wolnym tłumaczeniu myśl,...łatwiej przypominać niż zapomnieć.
:)

Gretchen pisze...

Lawo,

Bardzo dziękuję. :)

grześ pisze...

Zmiana potrzebna jest.Czasem.
No.

Acz mi się nie chce nic zmieniać i trwam sobie bez sensu, no:)